piątek, 26 września 2014

"Sąsiedzi" - Ostra jazda z nutą moralizatorstwa


Problem z hałaśliwymi sąsiadami. Chyba wszyscy mieliśmy z tym do czynienia albo wręcz byliśmy tego źródłem. Ale co można zrobić z niedającą spać imprezą za ścianą lub dom obok? Zadzwonić po policję? A może wziąć sprawę w swoje ręce? W „Sąsiadach” ścierają się dwie siły: ta, która walczy o znane z piosenki Beastie Boys „prawo do zabawy” i ta chcąca po prostu się wyspać.

W domu na amerykańskim przedmieściu żyją Mac Radner (Seth Rogen) i jego żona Kelly (Rose Byrne). To zwykła, kochająca się rodzina, której nie dawno urodziła się córeczka. Pewnego dnia obok nich wprowadzają się studenci z bractwa Delta Psi z Teddym (Zac Efron) na czele. Państwo Radner doskonale wiedzą co się święci i zdają sobie sprawę, że oznacza to ciągłe imprezy do białego rana, ale czemu by nie pokazać, że też jest się „cool” i spróbować się jakoś dogadać? Początkowy sukces na polu negocjatorskim kończy się wezwaniem policji na hałasujących młodych chłopaków. A był to przecież żelazny warunek sąsiedzkiej umowy o utrzymaniu wzajemnych dobrych relacji. Od teraz zaczyna się walka na wycinanie sobie kolejnych uciążliwych dowcipów, a raczej o to kto będzie rządził na ulicy.
Bad-Neighbours-bilde-3Reżyser filmu, Nicholas Stoller, który współpracował m.in. przy „Muppetach” z 2011 roku, zawsze był dobry w łączeniu profanacji i patosu. Jego debiut, „Chłopaki też płaczą”, krył szczery, dramatyczny romans pod powłoką niewyszukanych żartów. „Sąsiedzi” są dziełem dużo mniej subtelnym, gdzie bohaterowie uciekają się do kolejnych wulgarnych wyczynów nim zdążą pozbierać swoją godność po poprzednich. Walka na dildo czy brzdąc bawiący się zużytą prezerwatywą mogą nie trafić w poczucie humoru niektórych widzów, ale to przecież znak rozpoznawczy filmów z pogranicza tych dla nastolatków i tych mieszczących się w szufladzie „party movie”. Bohaterowie nie obrzucają się na szczęście fekaliami, więc nie jest wcale tak obrzydliwie. Z pewnością nie ma tu inteligentnych dowcipów, ale jest siarczyście i zabawnie. Reżyser pokusił się nawet o lekkie i proste moralizatorstwo – jak słusznie stara się nam powiedzieć: „zabawa to nie wszystko, trzeba też myśleć o swojej przyszłości”.

Rogen i Byrne tworzą na ekranie doskonale zgrane małżeństwo około 30. To żadni nudziarze, w dalszym ciągu udaje im się „wkręcić” na imprezę i dawać czadu nie gorzej niż członkom Delta Psi. Rogen to już weteran pełnych wulgaryzmów komedii, gdzie alkohol i narkotyki są na porządku dziennym. Jego głos, wypluwane z ust „fucki” i aparycja czarują po raz kolejny. Zaskoczeniem jest wyrazista rola Byrne, co nie zawsze zdarza się w tym gatunku filmowym, który zdominowany jest przez mężczyzn. Efronowi w jego kreacji najlepiej wyszło jednak eksponowanie swojej muskulatury.
Screen-Shot-2014-04-08-at-10.59.46
Stoller nie jest tak sprawnym DJ’em, jak ot choćby twórcy „Project X”. Jak na film, w którym dużą rolę odgrywa impreza, jest tu dość mało miejsca na piosenki z wbijającym w ziemię basem, kuszących do ruszenia prosto na parkiet. Jednak już te obecne w dziele kawałki, rozbrzmiewające w wypełnionym neonowymi barwami domu bractwa, mogłyby się też sprawdzić w najlepszych klubach.

Każdy w ramach jakiejś odskoczni powinien od czasu do czasu pozwolić sobie na coś postawionego na głowie, niesmacznego i obrazoburczego, „Sąsiedzi” są właśnie bardzo tego bliscy. Oczywiście podobne filmy widzieliśmy już nie raz, wydaje się jednak, że Stoller dotrzymuje swoim poprzednikom kroku. Jest ostro, śmiało i mimo niektórych ciężkostrawnych żartów całkiem smacznie.

Źródło: http://film.org.pl/r/recenzje/sasiedzi-2-54859/

"Grace. Księżna Monako" - God kill the queen

Kino biograficzne ma na swoim koncie wiele dobrych, a nawet wybitnych pozycji. Nurt opowiadający o życiorysach aktorów nie może się już pochwalić zbyt dużą liczbą sukcesów. „Grace księżna Monako” niestety nic w tej kwestii nie zmienia i jedynie potwierdza tę teorię.


Olivier Dahan, reżyser filmu, który w przeszłości opowiedział już o losach Edith Piaf w swoim, nagrodzonym wieloma statuetkami, „Niczego nie żałuję…” zdawać by się mogło, że wie jak sportretować życie postaci historycznej dla świata popkultury. Błąd! „Grace…” to film o… trudno powiedzieć o czym. Twórca nie wie, o kim chce mówić w swoim dziele. Bohaterka jawi się jako hollywoodzka sława, innym razem skupiona jest na dążeniu do perfekcji w byciu monarchinią, bywa też zwykłą kobietą czy też zawiedzioną małżeństwem żoną. To obraz z pogranicza filmu biografistycznego, politycznego czy też dramatu lub, o zgrozo, opery mydlanej. Zbyt dużo ukradkowych spojrzeń na maski przywdziewane przez bohaterkę, zamiast jednego dogłębnego.

Akcja filmu rozgrywa się w 1961 roku, czyli pięć lat po tym jak Grace Kelly, aktorka znana z „W samo południe” czy też produkcji Alfreda Hitchcocka, stała się żoną księcia Rainiera III, władcy Monako. Reszta to już fantazja reżysera na temat tego, jak układały się losy dziewczyny na dworze. A nie jawiły się one w różowych barwach. Dawne życie w świetle fleszy znika na dobre, nawet propozycja kolejnej roli u Mistrza suspensu zostanie odrzucona.

Po naciągniętej skórze policzków Grace, granej przez Nicole Kidman, spłynie wiele łez. Dziwi dlaczego to właśnie blisko 50-letnia była żona Toma Cruise’a została obsadzona w roli młodszej od niej o 14 wiosen aktorki. Kidman musiała poddać się zabiegom odmładzającym, aby móc wcielić się w Kelly. Efektem tego wypełniona botoxem nieruchoma twarz pokazywana w częstych zbliżeniach. To próba zajrzenia w życie wewnętrzne księżnej? Bycia przy niej w jej najbardziej intymnych i emocjonalnych momentach życia? Zabieg ten wypadł blado. Zamiast czuć smutek bijący z zapłakanych i zaczerwienionych oczu bohaterki opanowuje nas jedynie irytacja wynikająca z faktu, że cały ekran ponownie szczelnie wypełnia zbliżenie na Kidman.
Opening Film - Cannes Film Festival 2014
Gdzie się podział pełen ekspresji Tim Roth? Jego książę Rainier to wypalający sterty papierosów człowiek pozbawiony emocji. Ich upust daje tylko w dwóch scenach filmu, na co dzień będąc snującym się po salonach milczącym gburem. Pomijam fakt, że jedyne podobieństwo aktora do prawdziwej postaci ukryte jest w charakterystycznym wąsie pod nosem.

Film naładowany jest wręcz nieznośnym patosem, który wylewa się z niego w ogromnych ilościach osiągając swoje apogeum w scenie finałowej. Od dialogów i słów pełnych takich haseł jak: rodzina, miłość, nadzieja, wiara, ojczyzna, tym mniej wytrzymałym widzom może się zrobić niedobrze. Można by na podstawie „Grace…” napisać poradnik motywujący, który byłby później lekturą dla zagubionych w życiu ludzi.
3
Ciekawym pomysłem było zastosowanie kilku tricków znanych z kina sprzed lat – przykładem scena, w której Grace prowadzi samochód, czy też pokazanie na przedzielonym ekranie rozmawiających przez telefon bohaterów. Szkoda tylko, że Dahan i to robi w sposób chaotyczny i bez konsekwencji. Odwołaniem do przeszłości są też wzorowo odwzorowane pełne przepychu stroje. To zasługa kostiumografki Gigi Lepage, dzięki której kreacje i biżuteria księżnej mogą stanowić wręcz przykład doskonałej lekcji z zakresu historii mody. Scenografce Delphine Mabed zawdzięczamy za to piękne wnętrza pałacu wpisujące się w wyobrażenie o bajkowym życiu monakijskiej monarchii.

„Grace księżna Monako” to zdecydowany niewypał jako film otwierający tegoroczny festiwal w Cannes i doskonały pokaz desperacji Kidman w zmaganiu się z postępującym wiekiem. To też, momentami, miła w odbiorze bajka przesycona patosem. Nie za wiele. Umarła księżna, niech.. i niech tak już zostanie.

Źródło: http://film.org.pl/r/recenzje/grace-ksiezna-monako-55254/


"Snowpiercer: Arka przyszłości" - O buntowniku, który jeździł koleją

Przyszłość ludzkości na kinowym ekranie zwykle nie maluje się zbyt różowo. Również koreański reżyser Joon-Ho Bong w swoim „Snowpiercer: Arka przyszłości” nie wróży nam nic dobrego i przewiduje globalną klimatyczną klęskę. To, co widzimy na ekranie, jest dalekie od rozczarowania, które jednak spotkało samego twórcę w konfrontacji z Hollywood i dystrybutorem Harveyem Weinsteinem. Twórca postanowił wrócić do swojej ojczyzny i tam dalej kręcić filmy… a szkoda.


Chcąc komuś jak najprościej wytłumaczyć, czym jest rewolucja, z czego wynika i czym jest klasowość, najlepiej pokazać właśnie „Snowpiercera”. To idealna ilustracja różnic społecznych między ludźmi, które doprowadzają do buntu.

W niedalekiej przyszłości rząd ma rozpylić w powietrzu gaz. Intencje są dobre, ale działanie okazuje się być tragiczne w skutkach. Po kilkunastu latach Ziemię ogarnia wieczna, skrajnie mroźna zima. Wszelkie życie ginie, a ci, którym udaje się przetrwać, lądują w pędzącym przez całą Europę niezniszczalnym, świętym pociągu. Zdawałoby się, że pasażerowie to wygrani. W końcu udaje im się przeżyć globalną zagładę. Prawda jest jednak inna, gdyż pociąg jest podzielony na klasy. Tym z przodu wiedzie się bardzo dobrze – smaczne jedzenie, świetne warunki do życia. Ci z końcowych przedziałów, żyją jednak w piekle. Konieczność zjedzenia swoich współpasażerów, by zaspokoić głód to ich chleb powszedni. Tak żyć się nie godzi. Curtis (Chris Evans) ma plan – chce dostać się na czoło „Arki” i obalić władzę terroru.

W początkowych scenach widzimy warunki, w jakich żyje Curtis i reszta. Nie mają one nic wspólnego z humanitaryzmem, a bardziej z przewożeniem skazańców sowieckich łagrów. Zjawiający się co jakiś czas uzbrojeni funkcjonariusze obrazują totalitarność systemu, jaki panuje w pociągu. Gościnnie zjawiają się tu też wysoko postawieni dygnitarze, ubrani w garnitury lub nieskazitelne, kolorowe stroje i mundury. Dla kontrastu podróżujący w ostatnim wagonie toną w szarości i brudzie. Evans, kojarzony z roli Kapitana Ameryki w filmie „Avengers”, nie jest już zadbanym, ładnym superbohaterem. To typ prawdziwego twardziela z gęstym zarostem, który marzy tylko o krwawej zemście za wszystkie krzywdy, które go spotkały. Evans zagrał rolę przywódcy uciemiężonych bardzo wiarygodnie. Ogółem aktorzy w „Snowpiercerze” spisali się na medal, czy to uzależniony od kronolu (narkotyk przyszłości) azjatycki inżynier Kang-ho Song, czy też Tilda Swinton jako karykaturalna, fanatyczna wielbicielka i podwładna Wilforda (Ed Harris) – władcy pociągu.

Gdy bohaterowie rozpoczynają swój szturm na pierwsze przedziały i zdobywają kolejne wagony wszystko zaczyna przypominać grę komputerową, ze swoimi zadaniami, a nawet „bossami”. Przy każdym kolejnym „poziomie” trzeba będzie z kimś pogadać albo walczyć. Wszystkie przedziały diametralnie się od siebie różnią, niczym następujące po sobie mikro-światy w grach.

W miarę kolejnych wydarzeń zaczynamy czuć, że film jest dziełem Azjaty. Reżyser wplata elementy zaczerpnięte ze swojej kultury, a ta wiemy, że bywa egzotyczna i pełna dziwnych zjawisk, które dla Europejczyka mogą być ciężkostrawne. Ogromny strażnik z równie wielkim młotem, to bez mała kopia postaci, które możemy kojarzyć z filmów anime czy z mangi. Z tych równie dobrze mogłaby pochodzić horda uzbrojonych w broń białą wojowników w kominiarkach zasłaniających oczy. Przerysowana, a wręcz groteskowa, staje się scena, w której bohaterowie docierają do pociągowej szkółki na lekcję historii – nauczycielka jest już kuriozalna. Dla Koreańczyków takie obrazki może są zwyczajne, dla mnie jednak psuły nieco całość.

Oprawa audiowizualna filmu jest mistrzowska i wcale nie przyćmiewa samej opowieści. Sceny walki zrealizowano z polotem. Reżyser nie boi się też pokazać krwi i aktów brutalności. To jedna z lepszych ekranizacji komiksów ostatnich lat, bo trzeba wiedzieć, że „Snowpiercer” bazuje na francuskiej historii obrazkowej, jaką jest „Le Transperceneige”.

Joon-Ho Bong nie śpieszy się z akcją. Choć jego lokomotywa pędzi, on stara się naciskać na hamulec. Momentów, w których przyśpieszy nam tętno, wcale nie jest tak dużo, jak na dzieło opowiadające o chęci krwawej zemsty. Mimo paru wad „Snowpiercerowi” bliżej do TGV niż do polskiego PKP.

Źródło tekstu: http://film.org.pl/r/recenzje/snowpiercer-arka-przyszlosci-52589/