piątek, 31 października 2014

"Klub Jimmy'ego" - Walcząc o idee w rytmie jazzu

Wkraczając pod dach tytułowego klubu, Ken Loach przedstawia nam rozgrywającą się wśród zieleni Irlandii historię o starciu dwóch przeciwstawnych światopoglądów. W swoim, jak mówią plotki, ostatnim filmie nieco stronniczo, ale inteligentnie, walczy o ludzką godność, sprawiedliwość i solidarność.
 
Tym dobrym jest postać historyczna - Jimmy Gralton (Barry Ward), który po 10 lat pobytu w Ameryce wraca w rodzime strony, aby pomóc swojej starej matce przy prowadzeniu gospodarstwa. Mężczyzna jest lokalną legendą, człowiekiem, który niegdyś prowadził tutejszy Dom Kultury. Miejscowi szybko rozpoznają, kim jest nowo przybyły i starają się wymóc na nim reaktywację klubu. Słowo Jimmy'ego zamienia się w czyn i w hrabstwie Leitrim, dzięki wspólnej pracy, znów staje słynny budynek. Miejsce, gdzie przy dźwiękach amerykańskiego jazzu i zajęciach edukacyjnych można choć na chwilę zapomnieć o kryzysie ekonomicznym i ideach narodowego katolicyzmu. Tym złym w świecie Loacha jest utożsamiający zacofanie ojciec Sheridan (Jim Norton), duchowny uważający Graltona za niebezpiecznego aktywistę zagrażającego społeczności i Kościołowi swoimi lewicowymi zapędami. Stawia on wiernym prosty wybór – albo grzeszyć pląsaniem się w "komunistycznej tancbudzie" albo zadbać o "czystość" miasta i całego kraju poprzez wyplenienie chwastu, za jakiego ma Graltona.

Nie jest nowością w kinie Loacha opowieść o człowieku z ideałami, ani forsowanie lewicowych poglądów. Reżyser w "Klubie Jimmy'ego" nie jest jednak z tym nachalny, nie uprawia propagandy. Oczywiste jest, z kim sympatyzuje, ale głos sprawiedliwie oddany jest również lokalnemu księdzu, który nie zostaje wciśnięty w ramy karykatury. Możliwe to było m.in., dzięki doskonałej obsadzie – stonowany Norton i charyzmatyczny Ward.

Film portretuje wycinek historii Irlandii z jej fobiami dręczącymi prowincjonalne społeczeństwo w latach 30. XX wieku. Obrazu tego dopełnia scena starcia oddziałów IRA z miejscowymi liberałami. Twórca stawia na poważny ton, ale pozwala też na wybrzmienie w scenariuszu odrobiny humoru. W końcu, gdzie można pożartować, jeśli nie w wypełnionym śmiechem klubie?


"Klub Jimmy'ego" to opowieść o ludziach jednoczących się w imię małej inicjatywy w spolaryzowanym społeczeństwie, gdzie dla drugiej strony ich drobne marzenie urasta do rozmiarów burzącego zastany ład rewolucyjnego aktu. Gralton to jedyny Irlandczyk, który był deportowany ze swojej ojczyzny. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że sam Loach nie pójdzie w ślady swojego bohatera i nie opuści świata kina. Jeśli jednak to się stanie, to jego ostatnie słowo i tak pozostanie na długo w pamięci widzów.
 
 Źródło: Film.onet.pl


"Rogi" - gdzie diabeł nie może tam Radcliffe'a pośle

Stephen King doczekał się już wielu ekranizacji swoich powieści. W przypadku jego syna, Joe'ego Hilla, "Rogi", są jego pierwszym dziełem zaadoptowanym na potrzeby filmu. Ich seans nie daje co prawda diabelskiej przyjemności, ale nie kłuje też po oczach.

To, co sprawdzało się na kartach książki, na ekranie nieco szwankuje. Mam tu na myśli rozpiętość gatunkową, z jaką musiał się zmierzyć Alexandre Aja. Reżyser upycha w swoim filmie elementy satyry, romansu, trochę horroru i kryminału oraz baśni. Twórca finezyjnie przemieszcza się pomiędzy kolejnymi schematami, ale przy takim nagromadzeniu dróg, w które skręca film, nie sposób było uniknąć wrażenia braku zdecydowania na to, którą ścieżką ostatecznie podążyć.

Rola Iggy'ego Parisha to dla Daniela Radcliffe'a zdecydowany przełom. Aktor, kojarzony przede wszystkim jako Harry Potter, dostał szansę definitywnego zerwania z wizerunkiem młodego czarodzieja. Oczywiście ta sztuka udała mu się już przy jego poprzednich występach w "Kobiecie w czerni" czy w "Słowie na M", jednak nigdy wcześniej nie widzieliśmy go tak wściekłego, pijącego i palącego oraz demolującego figurkę Matki Boskiej.

Jak to często bywa, jego furia spowodowana jest przez kobietę. Nie, to nie wynik zwykłego rozstania kochanków, ukochana Iggy'ego została zgwałcona i zamordowana i to właśnie on w oczach społeczności małego miasteczka ponosi za to odpowiedzialność. Wielu w takim momencie chwyciłoby za butelkę i wyklęło Boga. Chłopak nie stanowi w tym wypadku wyjątku, jednak większość obudziłaby się następnego dnia jedynie z kacem, zaś Iggy zamiast bólu głowy odkrywa, że wyrosły na niej rogi. Te sprawiają, że ludzie zaczynają przed nim odkrywać wszystkie swoje tajemnice oraz skryte pragnienia i przemyślenia. Mogąc zdobywać takie informacje bohater rozpoczyna swoją misję jako samotny mściciel chcący dorwać prawdziwego zabójcę, który kryje się gdzieś w tej małej górskiej mieścinie.


Brzmi to jak naprawdę dobry materiał filmowy i przez blisko połowę obrazu faktycznie taki dostajemy. Dopiero później nieco monotonne retrospektywy i przewidywalne rozwiązania psują zabawę. Na szczęście Aja potrafi po drodze nieco rozśmieszyć komediowymi wręcz scenami, lekko wzruszyć wielką miłością oraz od czasu do czasu wciągnąć w kryminalną intrygę. Mogłoby być ostrzej, a tak "Rogi" okazują się być nieco przytępione, jednak dalej są w stanie na siebie nadziać.

Źródło: Stopklatka.pl


niedziela, 26 października 2014

"Udając gliniarzy" - udając komedię

Nie ma co udawać i mydlić sobie oczu, Luke Greenfield tworząc film "Udając gliniarzy" popełnił prawdziwą zbrodnię. Nie przysługują mu żadne okoliczności łagodzące czy prawo łaski. Nawet sprawy policjantów z "W11" wydają się bardziej pasjonujące w zestawieniu z jego opowieścią o dwóch facetach podszywających się pod tytułowych gliniarzy.

Justin i Ryan, odpowiednio Damon Wayans Jr. i Jakie Johnson znani z serialu "Jess i chłopaki", to para kumpli, którzy dawno już ukończyli szkołę i są w wieku, w którym powinni piąć się już po szczeblach kariery oraz mieć ustatkowane życie. Można ich jednak wpisać jedynie na listę nieudaczników z zerową liczbą sukcesów na koncie. Justin, ten nieco bardziej dojrzały, próbuje sprzedać swój pomysł na grę komputerową, a jakże, o policjantach. Ryan, ten który wpierw działa, później myśli, gra w football amerykański z dzieciakami i żyje z tego, co udało mu się zarobić na występie w spocie reklamowym. Na jedną z imprez wybierają się przebrani za policjantów, a wracając z niej odkrywają, że ludzie, biorąc ich za prawdziwych funkcjonariuszy, słuchają ich poleceń, zaś kobiety rzucają im namiętne spojrzenia i wpadają w ramiona – w końcu "za mundurem panny sznurem". Panowie postanawiają dłużej korzystać z tych przywilejów – kupują radiowóz i zaczynają kosztować życia stróżów prawa.

Początkowe odkrywanie "mocy" i zabawy bohaterów balansujące na granicy tego co określone przepisami, a często nawet je przekraczające, można jeszcze zaakceptować i czerpać z nich umiarkowaną frajdę. Szybko jednak "Udając gliniarzy" robi się skrajnie przewidywalne, a i humor zamiast bawić zaczyna irytować. Na przestrzeni ostatnich lat różni twórcy dostarczyli nam kilku filmów o "dorosłych dzieciach", przykładem trylogia "Kac Vegas". Obrazy te radziły sobie jednak dużo lepiej niż produkcja serwowana przez Greenfielda. Na ekranie obserwowaliśmy już wielu kumpli-gliniarzy, by wspomnieć tylko bohaterów z serii "Jump Street", czy policjantów z "Supersamca". Raczej nikt z nich nie chciał by podać ręki Justinowi i Ryanowi.


Od "Udając gliniarzy" nie oczekiwano przełomu, ale skoro to komedia to film mógłby być chociaż zabawny. Reżyserowi najlepiej by było założyć kajdanki na ręce i przypomnieć mu, że ma prawo do zachowania milczenia. Chyba najmądrzejszym posunięciem z jego strony byłoby zastosowanie się do niego. Bo jeśli zdecyduje się nakręcić sequel to pozostaje już tylko złożenie mu pozwu i żądanie najwyższej kary.

Źródło: Stopklatka.pl


"Dracula: historia nieznana" – wampir udomowiony

Dracula narodził się już ponad wiek temu. Przez ten czas sukcesywnie dostawał angaże w kolejnych produkcjach filmowych. Tym razem do wieka jego trumny zapukał Gary Shore. Na potrzeby hollywoodzkiej produkcji wampir zerwał z wizerunkiem trupio bladej maszkary, która jest ucieleśnieniem zła. Dracula przyjął przystojną twarz Luke’a Evansa, a swoim celem uczynił obronę własnej rodziny i poddanych.
 
Historia o Vladzie Palowniku, którą snuje Shore, nie jest zbyt mocno spokrewniona z powieścią gotycką, z której wywodzi się Dracula, i w której konwencji czuje się on najlepiej. Ten, kto liczył na mroczny klimat budowany przez puste zamczyska ze szpiczastymi wieżami, w których wnętrzach słychać tylko świszczący wiatr i dobiegające z pobliskich lasów wycie wilków, ten mocno się zawiedzie w trakcie seansu "Draculi: historii nieznanej".

Filmowi bliżej do baśni wymieszanej ze scenami batalistycznymi rodem z „300”. Gdyby Maleficent, w którą wcielała się Angeline’a Jolie w „Czarownicy”, była mężczyzną, a zamiast skrzydeł i rogów miałaby kły, to prawdopodobnie niewiele by ją różniło od słynnego wampira, którego gra Evans. Te dwie filmowe postacie łączy to, że w imię wyższych idei przechodzą na stronę zła.

Vlad to troskliwy mąż, jeszcze bardziej opiekuńczy ojciec i szanowany przez swój lud władca. Gdy był dzieckiem, został oddany w ręce tureckiej armii, gdzie z wiekiem stał się jednym z najgroźniejszych wojowników nabijającym swoim przeciwników na pal, stąd jego przydomek. To na szczęście stanowi już dla niego przeszłość.
 
Przez lata pielęgnował w sobie uczucie nienawiści do Turków, a gdy ci zjawiają się na terenie jego państwa i żądają, by oddał im 1000 chłopców oraz swojego syna, by zostali oni wcieleni do ich armii, Vlad postanawia się zbuntować. Jest to jednoznaczne z rozpętaniem wojny, bohater szybko znajduje jednak sposób na to jak wybrnąć z tej fatalnej sytuacji – przemienia się w potężnego wampira.


Choć tytuł filmu wspomina o „nieznanej historii”, to jest ona doskonale znana. Inspiracją dla scenarzystów do stworzenia głównego bohatera była prawdziwa postać Vlada Palownika, który zapisał się na kartach historii XV-wiecznej Transylwanii. Czy film ma faktycznie do zaoferowania coś, co można by było określić mianem „nieznanego”, coś co uwiedzie widzów?

„Dracula...” zamiast z impetem wbić zęby w szyję, tylko delikatnie kąsa, choć przyznać trzeba, że w scenach batalistycznych film robi wrażenie nie mniejsze niż krzyż i święcona woda na wampirze. Na szczęście Shore’owi udaje się sprawić, że nie mamy ochoty czym prędzej wbić osikowego kołka w serce upiora, by zakończyć jego oglądanie na ekranie. „Dracula...” broni się jako mroczna bajka o romantycznym charakterze, cóż z tego, że naiwna, toż to prawo baśni.

Celem twórców było jak największe uczłowieczenie jednego z najpopularniejszych monstrów popkultury. Udało im się to bezbłędnie, bo Vlad niesie zniszczenie i strach jedynie z przymusu, by zaraz potem wrócić do najbliższych i objąć ich swoim ramieniem. Niektórym może przypaść do gustu opowieść o „tatuśkowatym” wampirze, inni, przyzwyczajeni do bardziej mrocznych wizji, przeklną ją i skażą na potępienie.
Jakby nie było - Dracula znowu wróci do swojej trumny i będzie w niej czekał do czasu, gdy ktoś znowu będzie chciał przypomnieć jego legendę. Bez względu na to jakich produkcji mu poświęconych się jeszcze doczekamy, to i tak jego „popkulturowej nieśmiertelności” nikt nie będzie mu w stanie odebrać.

Źródło: Onet.film.pl

 

czwartek, 9 października 2014

"Bogowie": serce nie sługa - recenzja

Zbigniew Religa, postać wybitna dla polskiej medycyny i kardiochirurgii, po ponad pięciu latach od swojej śmierci doczekał się wystawienia mu celuloidowego pomnika. Na szczęście Łukasz Palkowski, reżyser, nie zapomina o tej ciemniejszej, po prostu ludzkiej stronie profesora. To nie obraz „boga”, a człowieka.

Wydarzenia opowiedziane w filmie obejmują okres zaledwie trzech lat, od 1983-1986 roku. Tylko tyle i aż tyle, gdyż były to bodaj najważniejsze, ale i najtrudniejsze momenty w życiu Religi. Czterdziestoletni docent dostaje propozycję poprowadzenia kliniki w Zabrzu. Rozbudzone na stażu w USA marzenia lekarza-idealisty o pionierskich w Polsce przeszczepach serca będą mogły się w końcu zrealizować. Rzeczywistość rzuca mu pod nogi kłody. Kardiochirurg przeżywa kolejne porażki, jednak dzielnie stara się dopiąć swojego wielkiego celu.

To­masz Kot miał już oka­zję zmie­rzyć się z kinem bio­gra­ficz­nym i z rolą Ryśka Rie­dla. Z suk­ce­sem prze­niósł na ekran po­stać wo­ka­li­sty Dżemu, to samo udaje mu się przy wcie­la­niu się w Zbi­gnie­wa Re­li­gę. Przy­gar­bio­ny prze­cha­dza się szpi­tal­ny­mi ko­ry­ta­rza­mi, od­pa­la­jąc co chwi­lę ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa. Aktor nie prze­ry­so­wu­je swo­jej po­sta­ci, choć łatwo mógł po­paść w pa­ro­dię. Do­kład­nie od­da­je gesty, ruch i cha­rak­te­ry­stycz­ne gry­ma­sy le­ka­rza – two­rzy wy­ra­zi­ste­go bo­ha­te­ra, któ­re­go ob­ser­wu­je­my za­rów­no w życiu pry­wat­nym i tym za­wo­do­wym. Re­ży­ser nie boi się przy­wo­łać okre­su cięż­kie­go kry­zy­su, jaki prze­cho­dził Re­li­ga po nie­uda­nych za­bie­gach prze­szcze­pu, kiedy to dużo pił, by zabić ból. Gdzieś po­mię­dzy sce­na­mi walki o każde ludz­kie życie a ko­lej­ną śmier­cią pa­cjen­ta, pada też py­ta­nie o to, na ile mamy do czy­nie­nia z czło­wie­kiem chcą­cym nieść pomoc, a na ile z osobą owład­nię­tą rzą­dzą osią­gnię­cia oso­bi­ste­go suk­ce­su. Czy to dalej le­cze­nie, czy już pro­wa­dze­nie eks­pe­ry­men­tów?

Film stara się za­dbać o re­alizm pracy chi­rur­gów. Bo­ha­te­ro­wie co rusz rzu­ca­ją skom­pli­ko­wa­ny­mi ter­mi­na­mi me­dycz­ny­mi, na pod­sta­wie któ­rych można by było stwo­rzyć mały słow­nik. W kilku sce­nach re­ży­ser nie od­ry­wa też ka­me­ry od wi­do­ku krwi i or­ga­nów – stara się po­ka­zać jak wła­ści­wie wy­glą­da ope­ra­cja, z czym ma do czy­nie­nia le­karz. Nad sto­łem, na któ­rym leży pa­cjent nie raz do­cho­dzi do de­spe­rac­kiej walki, aktów roz­pa­czy czy wście­kło­ści, kiedy ope­ru­ją­cy nie raz rzucą so­czy­stym prze­kleń­stwem.



"Bo­go­wie" spraw­nie po­ka­zu­ją obraz schył­ko­wej PRL, gdzie wszyst­kie­go było brak, a żeby coś za­ła­twić, naj­le­piej było usiąść wspól­nie przy kie­lisz­ku. Film, w któ­rym tak na­praw­dę wszyst­ko kręci się wokół serca, przed­sta­wia rów­nież jak w świa­do­mo­ści Po­la­ków było ono zmi­to­lo­gi­zo­wa­ne. Dla wielu nie był to tylko mię­sień, tak jak dla Re­li­gi, a coś wię­cej – sym­bol, ni­czym serce Chry­stu­sa czy Cho­pi­na. Świet­nie od­da­je to scena, w któ­rej ko­bie­ta po­in­for­mo­wa­na, o tym że jej mąż bę­dzie miał prze­szczep, pyta czy nie prze­sta­nie on jej ko­chać? W końcu tam kryją się uczu­cia, mi­łość. Mąż z kolei ma tylko na­dzie­ję, że "nie bę­dzie to serce Żyda albo pe­da­ła" – hu­mo­ry­stycz­na re­mi­ni­scen­cja pol­skiej men­tal­no­ści, która nie­ste­ty czę­sto jest nadal ak­tu­al­na.

Pal­kow­ski w swoim dzie­le umie­ścił jesz­cze wiele roz­ła­do­wu­ją­cych na­pię­cie scen. Jak na film, gdzie wiele rze­czy roz­gry­wa się na gra­ni­cy życia i śmier­ci, sporo tu miej­sca na humor. To słusz­na de­cy­zja ze stro­ny re­ży­se­ra, bo zbyt­nie na­ła­do­wa­nie scen dra­ma­ty­zmem by­ło­by nie­po­trzeb­ną hi­per­bo­lą. Nie­ste­ty twór­com i tak nie za­wsze udaje się unik­nąć po­pa­da­nia w skraj­ność, zwłasz­cza gdy w tra­gicz­nych mo­men­tach roz­brzmie­wa pa­te­tycz­na mu­zy­ka, która po­tę­gu­je dra­mat do gra­nic. Zresz­tą wy­bo­ry mu­zycz­ne re­ży­se­ra są dla mnie naj­więk­szą za­gad­ką. Pop-roc­ko­we pio­sen­ki były chyba do­bie­ra­ne na za­sa­dzie tego "co aku­rat leci w radiu”"

"Bo­go­wie" są ni­czym praca Re­li­gi – to film nie­po­zba­wio­ny wad, ale ważny. Nie­mniej "ope­ra­cja" Pal­kow­skie­go po­wio­dła się.

Źródło: http://film.onet.pl/recenzje/bogowie-serce-nie-sluga-recenzja/gem91 

wtorek, 7 października 2014

"American Horror Story": strach uszyty jest z cytatów

W kinie grozy już chyba każdy motyw został przewałkowany na niezliczoną liczbę sposobów. Nawiedzone domy, szpitale psychiatryczne czy wreszcie sabaty czarownic. To wszystko już było, jednak jak udowadniają twórcy "American Horror Story", jeżeli wyeksploatowany gatunek wrzuci się w formę serialu telewizyjnego, może on nas jeszcze zaskoczyć. Już czwarty sezon serii z podtytułem "Freak Show" wchodzi na małe ekrany.


 
Za sukcesem serialu stoją Ryan Murphy (reżyser) i Brad Falchuk (scenarzysta) – ci sami panowie, którzy przed "American Horror Story" rozpoczęli swoją przygodę z serialami za sprawą "Glee". W młodzieżowo-musicalowej produkcji odwoływali się do rozpoznawalnych konwencji i nawiązywali do popularnych obrazów, takich jak: "High School Musical". W przypadku ich romansu z horrorem jest podobnie, tylko zamiast nawiązań do tańców Zaca Efrona, są odniesienia do "Amityville" czy "Dziecka Rosemary".
 
Z sezonu na sezon do obsady dołączają nowe nazwiska, acz kluczowi aktorzy zawsze pozostają ci sami, jednak już sama historia z każdą nową serią zaczyna się na nowo. I tak pierwsze odcinki serialu opowiadały o rodzinie zamieszkującej przeklęty dom, w którego murach skrycie znajdowali ci, którzy dokonali w nim żywota. W "AHS: Asylum" przenosiliśmy się do innego przeklętego miejsca, do szpitala psychiatrycznego, który działał w latach 60. XX wieku i był prowadzony przez zakonnicę, której daleko było do bycia świętą – w tej roli niedościgniona Jessica Lange. Trzeci sezon – "Coven", przedstawiał historię klanu czarownic walczącego o przetrwanie w walce z potężną kapłanką voodoo. O grupie odmieńców traktować będzie też "Freak Show", w którym poznamy przedstawicieli jednego z ostatnich amerykańskich gabinetów osobliwości.

(...)



"AHS" wypełnione jest pokaźną gamą popkulturowych zapożyczeń, które stanowią dodatkową atrakcję dla widza zaznajomionego z klasyką kina grozy. Nawiedzony dom, który dodatkowo posiada siłę destrukcyjnie wpływającą na zamieszkującego go wraz z rodziną psychiatrę Bena Harmona – mężczyzna rozważa pomysł spalenia budynku, kojarzy się jednoznacznie z "Amityville", gdzie posiadłość również wpływała na stan umysłu męskiego bohatera.

Popadanie w szaleństwo i obłęd objawiający się poprzez majaki Bena i jego mówienie do samego siebie są już cytatem z "Lśnienia" Stanleya Kubricka. Ba, jest tu nawet para chłopców-bliźniaków, przypominających słynne siostry z ekranizacji powieści Stephena Kinga. Do innego klasycznego obrazu odwołuje się postać Vivian – kobieta trafia pod opiekę specjalistów, gdyż twierdzi, że została zgwałcona we własnym domu przez obcego człowieka, z ochotą zjada surowe mięso, a w jej łonie prawdopodobnie rozwija się diabelski bękart. Nie ma wątpliwości co do tego, że znalazłaby ona wspólny język z Rosemary Woodhouse z obrazu Romana Polańskiego. Da się tu jeszcze odszukać ukłony w stronę "Candymana" – powtarzanie formułki przed lustrem, "Frankensteina" – szalony doktor, który przywraca swoje martwe dziecko do życia jako potwora, czy też nowszych produkcji, jak "Nieznajomi" – mordercza "grupa rekonstrukcyjna".

(...)



Oprócz zabawy cytatami, świadczącej o filmowej erudycji twórców, pozwalają sobie oni też na wycieczki do wydarzeń historycznych. Pierwszy sezon oferował m.in. wspomnienie zbrodni, jakiej dokonał w 1966 roku Richard Franklin Speck (odcinek "Home Invasion"), czy też wprowadzenie postaci "Czarnej Dalii", czyli Elizabeth Short, której ciało rozczłonkowano, a uśmiech poszerzono za pomocą noża. Tej zbrodni miał dokonać doktor Walter Bayley, który specjalizował się w przeprowadzaniu nielegalnych aborcji oraz cierpiał na zaburzenia psychiczne – w serialu funkcjonuje jako odurzający się Charles Montgomery.

Rów­nież "Asy­lum" nie zo­sta­ło po­zba­wio­ne od­nie­sień do ma­ka­brycz­nych wy­da­rzeń prze­szło­ści. I tak po­stać dra Ar­de­na może na­wią­zy­wać do osoby le­ka­rza z Au­schwitz Jo­se­fa Men­ge­le, który bez znie­czu­le­nia pod­da­wał swo­ich "pa­cjen­tów" za­bie­gom chi­rur­gicz­nym, takim jak: am­pu­ta­cje, che­micz­ne za­strzy­ki i ope­ra­cje mózgu. Po­dob­nie hi­sto­ria Anne Frank, dziew­czyn­ki sław­nej dzię­ki swoim pa­mięt­ni­kom, które pi­sa­ła w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym, jest praw­dzi­wa.

"Coven" za­miast drob­nych "smacz­ków" ofe­ro­wał już opo­wieść, któ­rej baza w ca­ło­ści znaj­do­wa­ła swoje ko­rze­nie w praw­dzi­wej hi­sto­rii. Po­sta­cie Ma­da­me La­Lau­rie i Marie La­ve­au, grane od­po­wied­nio przez Kathy Bates i An­ge­lę Bas­sett, fak­tycz­nie funk­cjo­nu­ją w hi­sto­rii No­we­go Or­le­anu. Fak­tem jest, że La­Lau­rie znę­ca­ła się nad swo­imi nie­wol­ni­ka­mi aż do 1834 roku, kiedy to po­li­cja od­kry­ła za­pę­dy bo­ga­tej damy. A stało się to po tym, jak jedna z nie­wol­nic pod­ło­ży­ła ogień w kuch­ni po­sia­dło­ści, gdzie była przy­wią­za­na łań­cu­chem i pod­da­wa­na tor­tu­rom.

(...)



Twórcom poprzez odwoływanie się do prawdziwych wydarzeń i poruszaniu tematów związanych z problemami dzisiejszego świata – depresja, choroby psychiczne, ale też obecne w dalszym ciągu krwawe morderstwa, udaje się opowiedzieć w swoim serialu o naturze zła. "American Horror Story" oprócz osadzenia w kontekście historycznym i zabawy w odbijanie metatekstualnej piłeczki niesie za sobą też wysokie, jak na horror odcinkowy, walory artystyczne ze świetnie poprowadzonymi fabułami na czele. Twórcy biorą wszystko to, co najlepsze z tytułowej historii amerykańskiego horroru i reinterpretują ją na swój sposób, a jak wiemy, ta historia nie dobiegła jeszcze końca.
 



poniedziałek, 6 października 2014

Romantyczny fetyszyzm – rozmowa z Brucem LaBrucem

Przełamał ze swoją działalnością każde tabu. W swoich filmach czerpie garściami z punkowej i pornograficznej estetyki. Twórca awangardowego nurtu queercore i ikona kina LGBT – Bruce LaBruce. Szok i kontrowersja, to dwa słowa, które najlepiej opisują dokonania Kanadyjczyka. Na ekrany polskich kin wchodzi jego "Gerontofilia", dzieło zrywające z dotychczasowym niskobudżetowym stylem. Jedno w filmach LaBruce’a się jednak nie zmienia, to że potrafią prowokować i wstrząsnąć widzami.
 
 
 
Co dla ciebie oznacza kontrowersja?
 
Bruce LaBruce: Jako re­ży­se­ra in­te­re­su­je mnie eks­plo­ato­wa­nie te­ma­tów tabu i za­ka­za­nych te­ry­to­riów. Sta­ram się przed­sta­wiać to, co zda­niem wielu nie po­win­no być re­pre­zen­to­wa­ne - to wła­śnie kreu­je kon­tro­wer­sje wokół mojej osoby. Dla mnie to ob­co­wa­nie z eks­tre­mal­nym ma­te­ria­łem, który ubie­ram w pewną formę - po­li­tycz­ną, czy też w in­te­lek­tu­al­ną. Za­ska­ku­je mnie, że lu­dzie od­bie­ra­ją to co robię za tak bar­dzo kon­tro­wer­syj­ne, choć z dru­giej stro­ny fak­tycz­nie sta­ram się prze­su­wać gra­ni­ce tego co ak­cep­to­wal­ne. Wy­da­je mi się, że nie ma ni­cze­go złego w szo­ko­wa­niu, gdyż jest to w sta­nie obu­dzić ludzi, zmu­sić ich do sta­wia­nia pytań. Jed­no­cze­śnie nie jest to wcale takie trud­ne, łatwo jest kimś wstrzą­snąć. 
 
W „Gerontofilii”, która opowiada o pociągu seksualnym młodego chłopaka do starszych ludzi, Desiree mówi do Lake’a, głównego bohatera, że jego sypianie ze staruszkami jest rewolucyjne. Myślisz, że tak samo można określić twoją sztukę?

Nie wydaje mi się, aby można było mnie określić tym mianem. Tylko niektóre motywy w moich filmach i niektórzy moi bohaterowie maja coś wspólnego z rewolucjonizmem. Zawsze podchodzę do nich z sympatią dzięki ich idealizmowi i wzniosłym intencjom mającym na celu zmienienie świata na lepszy. Rewolucjonistów cechuje to, że są skazani na rozczarowania – ich idee z reguły nie realizują się za ich życia, a jeśli już to muszą się oni godzić na daleko idące kompromisy.

Co wpłynęło na twoją decyzję o nakręceniu „Gerontofilii”, czy miałeś może styczność z podobnymi ludźmi, dlatego chciałeś im poświęcić jeden ze swoich filmów?

Poznałem wielu gerontofilii, jednak dopiero opowieść mojego znajomego z San Fransisco mocno mnie zainspirowała. W wieku około 17 lat przeżył romantyczne, nie pozbawione seksu, związki ze starszymi mężczyznami, w tym z Allenem Ginsbergiem. Mój film stawia jednak uniwersalne pytania, o to jakie zachowania seksualne są tolerowane, kogo można kochać a kogo nie.



Twój wcześniejszy film „Hustler White” traktował o podobnej tematyce co „Gerontofilia”. Była to opowieść o młodych chłopak sprzedających swoje ciało dużo starszym mężczyznom w zamian za pieniądze. Lake nie robi tego dla korzyści materialnych, czy to dlatego jest nazywany w filmie świętym?

To trochę sarkastyczny chwyt z mojej strony, ale jednocześnie wierzę w to, że na pewnym poziomie jest świętym. Kręcąc „Gerontofilię” oczywiście myślałem o „Hustler White”, gdzie jednak chodzi o coś więcej niż tylko pokazanie męskich dziwek. Bohaterowie często nie byli homoseksualistami, a jednak czerpali przyjemność ze swoich doświadczeń. Czasami ich starsi kochankowie stawali się dla nich mentorami, czy nawet figurami ojca, jednak wszystko to podszyte było ochotą zdobycia pieniędzy. Lake nie potrzebuje takich wymówek. Robi to wyłącznie dla uczuć, co w pewnym sensie czyni go świętym, choć trzeba pamiętać, że to w dalszym ciągu tylko jego fetysz, którego nawet on sam nie potrafi wyjaśnić.

(...)

Lepiej czujesz się realizując nisko budżetowe, eksperymentalne produkcje czy tworząc filmy mające szanse powodzenia wśród masowego odbiorcy?

Za odpowiedź niech posłuży fakt, że kręcąc „Gerontofilię” jednocześnie pracowałem nad „Pierrot Lunaire”, który jest filmem eksperymentalnym. To filmowa adaptacja kompozycji Arnolda Schoenberga pod tym samym tytułem. Aktorka, Susanne Sachße, która gra w „Pierrot…”, ale pracowała też ze mną przy „Raspberry Reich” i przy „Otto, czyli niech żyją umarlaki”, pokazała mi czym tak naprawdę jest teatr. To właśnie ona podsunęła mi myśl dotyczącą zrealizowania tego projektu. Dzieło może kojarzyć się z dokonaniami niemieckich ekspresjonistów, utrzymane jest w konwencji kina niemego i opowiada o transseksualiście, który staje się bardzo agresywny wobec świata. Ludzie lubią mi wytykać, że zmierzam w zupełnie odmiennym kierunku, ale nie jest to prawdą. Chciałem po prostu zrobić łagodniejszy film, było to dla mnie nowe doświadczenie połączone z nietypowym dla mnie sposobem reżyserowania. To niewątpliwie ciekawe przeżycie, co nie znaczy, że zmieniłem swój styl.



W swojej twórczości ocierasz się o kino gatunkowe – horrory, romanse, film niemy, co będzie następne?

Pracuję obecnie nad kilkoma projektami, jeden z nich ma całkiem spory budżet, a jego roboczą nazwą jest „Twincest” – to opowieść o seksualnej relacji między bliźniakami. Działam też przy bardziej niezależnym filmie, który będzie stanowił częściowo sequel „Rapsberry Reich”. Będzie to rzecz o feministkach-rewolucjonistkach.

Powiedziałeś wcześniej, że nie rozumiesz dlaczego niektórzy uważają twoją sztukę za tak kontrowersyjną, musisz jednak przyznać, że „L.A. Zombie” naprawdę szokowało i robi to nadal.

„L.A. Zombie” bardziej niż kolejnym filmem było dla mnie projektem artystycznym, który udało się wystawić w Peres Projects w Berlinie. Oczywiście nie można zapominać, że to też film pornograficzny, który jednak pokazany w kontekście galerii spodobał się organizatorom festiwalu w Locarno, gdzie był wyświetlony w ramach konkursu głównego. To ciekawe, że tak ostry film, który nawet jak na świat pornograficzny jest dość kontrowersyjny, miał szansę zaistnieć na tak masowym festiwalu filmowym. Później stworzyłem przyciętą, lżejszą wersję, którą udało się pokazać na innych wydarzeniach związanych z kinem. Zależało mi na pokazaniu ludziom „L.A. Zombie”, gdzie poruszam się po bardzo ekstremalnych terytoriach, gdzie sam siebie zadziwiłem tym, że można się posunąć tak daleko.

(...)




 

środa, 1 października 2014

"Annabelle" - W cieniu Jamesa Wana

"Obecność", bodaj najlepszy horror 2013 roku, doczekał się swojego spin-offu. John Leonetti, autor zdjęć do wspomnianego filmu, poświęcił swój dreszczowiec znanej z oryginału demonicznej lalce Annabelle. Efektem jego pracy jest zupełne przeciwieństwo "Obecności" Jamesa Wana. Tam napięcie z biegiem wydarzeń systematycznie rosło, w "Annabelle" prawie go brak.
Leonetti operuje dobrze znanymi kliszami. Wprawdzie Wan również używał sprawdzonych chwytów, robił to jednak jako wprawiony rzemieślnik. Twórcy "Annabelle" tego warsztatu już brakuje, chyba że mowa o zdjęciach  na tym fachu Leonetti zna się jak mało kto w kinie grozy. Ale cóż po tym, skoro przez większość filmu zamiast podskakiwać na fotelu z szeroko otwartymi oczami, powoli się w niego zatapiamy a powieki zaczynają się robić coraz cięższe? Jeśli już "Annabelle" dostarcza nam jakiś silnych emocji, to raczej rozbawienia niż strachu, bo film upchany jest całą masą naiwności i nieudolnie poprowadzonych scen.
Upiorna lalka może niepokoić swoim wyglądem, ale jej diaboliczne siły to już istny pastisz. Bluźniercze działania Annabelle sprowadzają się do... włączania maszyny do szycia, zakłócania odbioru telewizora, czy też prażenia kukurydzy na kuchence. Z czasem jednak drzemiące w niej zło zaczyna przejawiać się w bardziej przerażających aktach i tu już czasami można się złapać na tym, że nieco mocniej łapiemy się oparcia fotela.

Historia w filmie rozgrywa się kilka dekad temu i opowiada o młodym małżeństwie, które wpierw zostaje zaatakowane przez członków sekty, potem straszone jest przez tytułową lalkę, ostatecznie zostaje nawiedzone przez samego diabła. W tym wszystkim odnajdziemy kilka odniesień do klasycznych horrorów – już sama Mia, główna bohaterka, która zastanawia się czy to co widzi jest prawdą czy zwykłym złudzeniem, przypomina słynną Rosemary Woodhouse. Nieśpieszne tempo akcji również zdaje się być ukłonem w stronę kina grozy sprzed lat, jednak trzeba znaleźć ten punkt, w którym stopniowe budowanie klimatu nie przerodzi się w nudę. Leonettiemu się to nie udało.

To nie jest tak, że zamiast horroru dostajemy komedię. Dla mniej wymagających widzów "Annabelle" może się okazać porządną dawką adrenaliny. Schematy, którymi żongluje Leonetti w większości wypadków nie grają ze sobą, ale niektóre elementy udaje się twórcom spójnie połączyć. Film jednak pozostaje w cieniu "Obecności" i wiele mu brakuje, żeby z niego wyjść.



Bruce LaBruce odkrywa przed widzem kolejny temat tabu, tak jak czynił to do tej pory na ścieżce swojej kariery. Znowu porusza temat nietypowych zachowań seksualnych, można więc pomyśleć, że w twórczości reżysera zbyt wiele się nie zmieniło. A jednak. „Gerontofilia” nie ma wiele wspólnego z dotychczasowym, chropowatym stylem Kanadyjczyka, brak tu też charakterystycznego dla niego radykalizmu i niegodzenia się na kompromisy. LaBruce zrobił film... mainstreamowy.

Twórca, określany jako ikona kina LGBT, do tej pory był znany wąskiemu kręgowi odbiorców. Nic w tym dziwnego, skoro w swoich obrazach balansował na granicy dobrego smaku, niejednokrotnie przedstawiając filmy, którym nie wiele brakowało do regularnych filmów pornograficznych. A i dla tego świata jego twórczość mogłaby być niekiedy zbyt kontrowersyjna.

"Gerontofilia" to pierwsze dzieło LaBruce'a, którym ma szansę dotrzeć do masowego widza. Reżyser wygładził wszystko, co się dało – przyjemna dla oka realizacja, przyswajalna, popowa muzyka, są też profesjonalni aktorzy. Po prostu regularny film, nie zaś trudny w odbiorze eksperyment. Sam scenariusz, choć porusza szokujący temat, jakim jest fetysz polegający na pociągu seksualnym do osób w zaawansowanym wieku, to przedstawiony on został w ugrzeczniony sposób. Widz nie poczuje zgorszenia, jakie mógł odczuwać, ot choćby przy "Raspberry Reich", a co dopiero przy "L.A. Zombie". LaBruce nakręcił zwykły romans, tylko że zamiast młodych, heteroseksualnych zakochanych, mamy namiętnych homoseksualistów, z czego jeden mógłby być dziadkiem drugiego.

Lake to młody chłopak, który umawia się z Desiree, dziewczyną zafascynowaną rewolucyjnymi bohaterami, których upatruje przede wszystkim w ludziach sztuki. Jego matka, która sypia ze swoim szefem, pracuje w domu opieki, gdzie zatrudnia się Lake. Szybko odkrywa tam zainteresowanie pomarszczonymi ciałami starych ludzi, a swoją fascynację przelewa na papier w postaci szkiców w swoim notatniku. Chłopak poznaje tam Melvyna, czarnoskórego staruszka, z którym się zaprzyjaźnia, a ostatecznie zaczyna z nim tworzyć związek. Ich relacja nie zostaje pozbawiona również kontaktu seksualnego.

Jedyne co odróżnia "Gerontofilię" od zwykłej, tendencyjnej historii miłosnej, to właśnie ten płaszczyk kontrowersji. Film, choć skierowany do masowego widza, najciekawszy może okazać się dla miłośników reżysera, którzy zapragną zobaczyć, jak bardzo ten kanadyjski prowokator złagodniał. Jednak i oni szybko zakwalifikują dzieło jako rutynową historię. To chyba cena, jaką musi zapłacić filmowiec-kontestator, aby wedrzeć się do głównego nurtu. "Gerontofilia" jest jako stare ciało filmowego Melvyna – mało atrakcyjne, ale może ktoś, tak jak Lake, zobaczy w tym coś pociągającego.