piątek, 28 listopada 2014

"Szefowie wrogowie 2" - forma spadkowa (recenzja)

Pierwsza część filmu sprzed trzech lat, choć bywała sprośna, a żarty nie należy do szczególnie wysublimowanych, stanowiła ostrą satyrą na kryzys gospodarczy i bycie trybikiem w kapitalistycznej machinie. Było zabawnie i dosadnie. W kontynuacji twórcy z poziomem swoich dowcipów robią krok wstecz i brzmią jakby głosili je na przerwie w gimnazjalnej toalecie.

Kto z nas przy wypiciu paru piw w gronie najbliższych znajomych nie snuł planów o założeniu własnego biznesu? Kurt, Dale i Nick nie stanowią wyjątku. Po tym jak rzucili swoje dotychczasowe prace wpadli na, jak im się wydaje, genialny pomysł stworzenia rewolucyjnego produktu na rynku armatury łazienkowej. Szukając dystrybutora dla ich towaru trafiają na Christopha Waltza, obrzydliwe bogatego i wpływowego właściciela jednego z największych sklepów internetowych. Niestety tak jak w przeszłości szefowie bohaterów zaszli im za skórę, tak też robi ich nowy partner biznesowy, który nie należy do najuczciwszych ludzi. Cóż, rynek pracy to prawdziwa dżungla, bez względu na to czy pracuje się dla kogoś, czy działa na własną rękę. Oszczędności życia mogą przepaść za kilka dni, co robić? Tym razem plan zabójstwa nie wchodzi w grę, ale porwanie, czemu nie?

Te parę lat nie sprawiło, aby trójka kumpli granych przez Batemana, Sudeikisa i Daya nabrała oleju w głowie. Przez co, a może dzięki czemu, co i raz pakują się w kolejne kłopoty oraz napotykają kolejne przeszkody na swojej drodze. Ich język też szczególnie się nie zmienił, obfituje w pokłady wulgaryzmów, a rozmowy często krążą wokół tematów związanych z seksem. Niestety bohaterowie ze swoimi żartami trafią tyle samo razy w dziesiątkę, co zaliczają pudło. Raz padają całe dialogi, które ma się ochotę wypisać złotymi literami na kartach historii gatunku buddy movie, a zaraz potem padają suchary, które najlepiej by było zakopać głęboko pod ziemią lub podsunąć Karolowi Strasburgerowi. Kloaczność miesza się z ostrymi dowcipami, bywa zabawnie, ale i żałośnie.


Jedno co nie zmieniło się od czasów "jedynki" to niezawodna obsada. Trio głównych bohaterów to zgrana drużyna. Choć czasami mają siebie nawzajem dosyć, to czuć między nimi chemię. Dodatkowo podziwiamy Waltza, który czego się nie dotknie zamienia w złoto, nawet gdyby miała to być tak mała rola jak w "Szefowie wrogowie 2". Jamie Foxx to służący zawsze dobrą radą przy knuciu przestępstwa niezły... Motherfucker - takie imię nosi jego postać. Jest też wyuzdana Jennifer Aniston, która przyciąga spojrzenie swoim seksapilem. Wszyscy aktorzy swoimi kreacjami tworzą po prostu prawdziwą galerię osobliwości, na którą patrzy się z zaciekawieniem.

Zamiary reżysera wydają się być łatwe do odczytania - miało być ostrzej, miało być jeszcze więcej igrania ze stereotypami i balansowania na granicy poprawności politycznej. Choć niektóre elementy zagrały, to w efekcie, mimo że nie trafiamy na dno szamba, to zaczynamy w nim już brodzić.

Źródło: Stopklatka


czwartek, 27 listopada 2014

"Wielka szóstka" - Fantastic 6 (recenzja)

Do kin trafiają kolejne odsłony "Spider-Mana", "Thora" czy "X-Menów", czyli popularnych serii ze stajni Marvel Comics. Każdy z pewnością słyszał o tych superbohaterach, ale nie wszyscy znają "Wielką Szóstkę", która pojawiła się na kartach komiksów w latach 90. Disneyowi ci herosi nie są obcy, dzięki czemu możemy poznać tę jedną z lepszych animacji wytwórni na przestrzeni ostatnich lat.
 
Zaletą filmu jest to, że może do siebie przekonać nie tylko najmłodszych, ale i starszych widzów. Pierwsza grupa otrzyma opowieść o tym, że należy dbać o innych, o sile przyjaźni, jak przezwyciężyć ciężkie uczucie straty kogoś bliskiego oraz o tym, że nauka może sprawiać taką samą frajdę co rozrabianie na podwórku. Dla dorosłych przygotowano kilka gagów, które mogą ich rozbawić do łez – zwłaszcza scena, w której Baymax, robot medyczny, działa na końcówce baterii i zachowuje się, jakby wracał właśnie z baru po kilku głębszych. Wydaje się, że mechaniczny Bender z serialu "Futurama" mógłby się wtedy dogadać ze wspomnianym "robo-pielęgniarzem".
 
Don Hall i Chris Williams, twór­cy filmu, prze­no­szą nas do fu­tu­ry­stycz­ne­go mia­sta San Fran­so­kyo – uła­go­dzo­nej wer­sji me­tro­po­lii z "Łowcy androidów" bę­dą­cą po­łą­cze­niem San Fran­ci­sco i Tokio. Żyje tam ge­nial­ny twór­ca ro­bo­tów, 14-let­ni Hiro Ha­ma­da, który wy­sta­wia je do walk na pie­nią­dze. Jego rów­nie po­my­sło­wy brat za­bie­ra go do la­bo­ra­to­rium, w któ­rym pra­cu­je razem z resz­tą wy­na­laz­ców-ner­dów. Chło­pak chce iść w jego ślady i za wy­gra­ne pie­nią­dze two­rzy pro­jekt na­uko­wy, któ­re­go kup­nem za­in­te­re­so­wa­na jest wiel­ka kor­po­ra­cja. Idea bie­rze górę nad moż­li­wo­ścią szyb­kie­go wzbo­ga­ce­nia się i ofer­ta zo­sta­je od­rzu­co­na przez Hiro. W wy­ni­ku nie­szczę­śli­we­go wy­pad­ku ginie star­szy brat, a młody na­uko­wiec po­sta­na­wia zna­leźć spraw­cę tej tra­ge­dii. Po­ma­ga­ją mu w tym po­zna­ni stu­den­ci i Bay­max.

"Wielka Szóstka" jest prze­wi­dy­wal­na, dużo tu wy­mu­sza­nia wzru­szeń i sche­ma­tycz­no­ści. Ale czy to za­rzut? Ani­mo­wa­ne bajki dla dzie­ci mają pewne pro­gra­mo­we wy­tycz­ne, któ­rym, choć w czę­ści, pod­po­rząd­ko­wu­ją się wszy­scy twór­cy. Jed­nak u Halla i Wil­liam­sa oprócz tych oczy­wi­sto­ści do­sta­je­my też wzbu­dza­ją­cych sym­pa­tię bo­ha­te­rów z pulch­nym Bay­ma­xem na czele. Na­iw­ny robot, nie­ma­ją­cy wiele wspól­ne­go z gra­cją, ge­ne­ru­je całą masę slap­stic­ko­wych żar­tów. Jest on tak samo nie­po­rad­ny, co od­da­ny Hiro, rów­nie głu­piut­ki, co szyb­ko uczą­cy się no­wych rze­czy, w tym nawet cio­sów ka­ra­te. Oprócz po­rząd­ne­go hu­mo­ru i cie­ka­wych po­sta­ci "Wiel­ka Szóst­ka" to też cał­kiem sporo spek­ta­ku­lar­nych scen akcji. Są więc po­ści­gi, bra­wu­ro­we szy­bo­wa­nie w po­wie­trzu i wi­do­wi­sko­we se­kwen­cje walki z czar­nym cha­rak­te­rem. Film może nie jest "wiel­ki", a i w szkol­nej skali ocen nie za­słu­gu­je na szóst­kę, ale po­tra­fi do­star­czyć sporo wra­żeń, uczy też i bawi. A to chyba naj­waż­niej­sze w tego typu pro­duk­cjach.

Źródło: Onet.pl


 
 

środa, 26 listopada 2014

"3 serca" - dziewczyny to nic więcej jak tylko kłopoty (recenzja)

Francja, czy to jej prowincja czy sama stolica, wytwarza klimat sprzyjający rodzeniu się uczucia miłości. Wszystko zaczyna się jak w "Przed wschodem słońca" – on zaczepia ją na ulicy i wspólnie spędzają na rozmowie całą noc. Para z filmu Linklatera chwytała za serce, u Benoît Jacquota wywołuje w nim jedynie ucisk bólu.
 
Francuski reżyser zebrał kilku wybitnych aktorów, których talent nie dał rady ocalić tego, co najwyżej przeciętnego, dzieła. Scenariusz obfituje w tak dużą ilość naiwności, że więcej możemy chyba tylko spotkać w lwiej części współczesnego kina grozy. Zresztą, choć "3 serca" klasyfikują się jako romantyczny dramat, to można doszukać się tu w warstwie muzycznej i montażowej zagrywek znanych z thrillerów czy horrorów, ale po kolei...
 
Marc (Benoît Poelvoorde), mimo że daleko mu do stereotypowego amanta, z powodzeniem rozkochuje w sobie Sylvie (Charlotte Gainsbourg) – w końcu każda potwora znajdzie swojego amatora. Po wspólnie spędzonej nocy para obiecuje sobie, że spotkają się w Paryżu. Nie znają swoich imion, nie wymieniają się numerami telefonów, co by było bardziej romantycznie i bezsensownie. 47-letni pracownik Urzędu Skarbowego, którym jest Marc, przez problemy związane z...sercem, spóźnia się na spotkanie z Sylvie. Ta zrozpaczona wraca do swojego męża, którego była gotowa zostawić i rzucić się w wir nowej miłosnej przygody, i wyjeżdża z nim na stałe do USA. Nasz Don Juan ze skarbówki wraca w interesach na francuską prowincję, gdzie poznaje kolejną kobietę – Sophie (Chiara Mastroianni). Jej również zawraca w głowie i nim się obejrzymy, bierze ona rozwód, wychodzi za mąż za Marca i ma z nim synka. Happy end i napisy końcowe? Nie, tu dopiero wszystko się zaczyna, gdyż Sophie i Sylvie to kochające się siostry, dla których równie ważną osobą w życiu, co one dla siebie, jest tylko Marc. Jak łatwo się domyślić, prawda musi w końcu wyjść na jaw.

To, co najbardziej irracjonalne w tym filmowym Harlequinie, to fakt, że przez bardzo długi czas bohater nie wie, że jego nowa żona jest spokrewniona z piękną nieznajomą, którą utracił nie stawiając się o czasie na spotkanie. I co z tego, że siostry co i raz rozmawiają ze sobą na Skype'ie, co z tego, że w domu matki Sophie wiszą rodzinne fotografie, a ona sama nie dorobiła się zdjęć męża, którymi mogłaby się pochwalić? Jak na kilka lat trwania ich związku tych zbiegów okoliczności jest całkiem sporo, przez co scenariusz zyskuje B-klasową rangę.


Twórca nachalnie i prostacko przypomina nam o tragicznym losie bohaterów. Ilekroć Sylvie pojawia się w kadrze, to razem z nią słyszymy posępny, zwiastujący katastrofę, motyw muzyczny rodem z dreszczowców. Dostajemy też kilka niewyszukanych metafor, jak np. problemy sercowe Marca, czy ustawienie go do zdjęcia rodzinnego między siostrami. Pojawiają się też wątki, które w żaden sposób nie przysługują się rozwinięciu fabuły – misja upublicznienia oszustw podatkowych burmistrza, czy wreszcie, grana przez Catherine Deneuve, matka Sophie i Sylvie, której rola sprowadza się przede wszystkim do serwowania dań na stole.

"3 serca" to obraz z serii "co by było, gdyby". Bo, jeśli Sylvie poczekałaby te 5 minut dłużej (przecież nawet studentom przysługuje kwadrans akademicki) to nie doszłoby do rodzinnej apokalipsy. A co by było, gdyby Jacquot nie nakręcił tego filmu? Po prostu zaoszczędziłby sobie trochę czasu, a świat kina niczego by nie stracił, bo przecież teraz niczego też nie zyskał.

Źródło: Onet.pl


"November Man" - mierząc się z agentem 007 (recenzja)

Zdawać by się mogło, że pełni tajemnic szpiedzy poruszają się po nikomu nieznanych ścieżkach. Jednak ci w filmie Rogera Donaldsona otwarcie kroczą pełnymi klisz drogami. Można wręcz odnieść wrażenie, że "November Man" to zlepek scen znanych z innych przykładów kina szpiegowskiego.

Książki Iana Fleminga dały Pierce'owi Brosnanowi okazję do wcielenia się w rolę agenta 007. Teraz dzięki jednej z powieści Billa Grangera, na której bazuje scenariusz filmu, aktor staje się na ekranie byłym agentem CIA, Peterem Devereaux. Brak mu jednak tego wdzięku, który cechował jego Jamesa Bonda i nie mam tu na myśli tylko tego, że bohater zamiast sączyć Martini wychyla teraz jednym haustem całe szklanki szkockiej. Owszem, nie można Brosnanowi odmówić doskonałej prezencji oraz hipnotycznego spojrzenia, ale super-szpieg w jego wykonaniu może być tylko jeden i nie jest nim Devereaux.

Często infantylna, usiana cytatami fabuła rozpoczyna się w 2008 roku. Młody David Mason (Luke Bracey) i doświadczony w wykonywaniu niebezpiecznych rządowych zleceń Peter są na wspólnej akcji. W wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności ginie bezbronny chłopiec. Po tym incydencie przenosimy się o pięć lat w przód, kiedy to emerytowany Devereaux musi zmierzyć się z jeszcze jednym zleceniem. Tym razem podczas zadania kule trafią jego ukochaną, a w agencie urodzi się chęć zemsty. Po drodze czeka nas kilka niekoniecznie zaskakujących zwrotów akcji, w które wmieszane będą wpływowi amerykańscy i rosyjscy politycy. Mowa również będzie o prawach człowieka i konflikcie czeczeńskim. Na życie swojego byłego partnera i mentora czyhać też będzie, grający tym razem w przeciwnej drużynie, Mason. Sytuacja rodem z "Zabójców", gdzie dawni kumple - płatni mordercy, musieli wyeliminować siebie nawzajem.

Twórcy "Góry Dantego" udało się przemycić kilka udanych scen strzelanin, pościgów i bijatyk. Ot zwykły wymóg kina gatunkowego, który potrafi jednak podnieść na jakiś czas poziom adrenaliny. Z innymi elementami "November Mana" nie jest już tak przyzwoicie. Olga Kurylenko, znana widzom jako bondowska partnerka z "Quantum of Solace", odgrywa tu tę samą postać, która kroczyła u boku Daniela Craiga, zaś Luke Bracey nie ma prawie nic ciekawego do zaoferowania swoją kreacją. Nieco na siłę jest tu też wciśnięte społeczne zaangażowanie dzieła, zwłaszcza, że jest mało przekonywujące - zgwałcona w czasie wojny bohaterka jest fetyszyzowana przez kamerę, a jej ciało wciśnięte zostało w kusą, obcisłą sukienkę.

Devereaux zasłużył sobie na tytułowy przydomek, przez to, że wszędzie, tam gdzie się zjawiał, więdły nawet liście. Taki jest właśnie "November Man" - nie do końca świeży i będący reminiscencją minionych dzieł gatunku, w jaki został ujęty. Ale przecież każdy, zwłaszcza w te jesienne dni, ma czasem ochotę na odrobinę wspomnień i powrotów do przeszłości.

Źródło: Stopklatka.pl


środa, 19 listopada 2014

"Igrzyska śmierci: Kosogłos. Część 1" - cisza przed burzą (recenzja)

Sprzeciw wobec władz Kapitolu rodził się w mieszkańcach Panemu od 75 lat. W dwóch poprzednich częściach twórcy skupiali się na jednostkowej walce człowieka z człowiekiem, tym razem konflikt ma większy wymiar – lud kontra państwo. To już nie są tytułowe igrzyska, tylko prawdziwa rewolucja.

Według praw sequelu każda kolejna część serii powinna być naszpikowana jeszcze większą porcją walk, wybuchów i zapierających dech efektów specjalnych. Jednak w dziele Francisa Lawrence’a brak jest tych wszystkich cech kina mainstreamowego. Akcję zastępują dialogi i interakcja między bohaterami, zamiast biegania z bronią po lesie mamy niespieszne przygotowania, a Katniss Everdeen (Jennifer Lawrence) zamiast wyciągać strzały ze swojego kołczana, sięga po stonowaną kreację. Tym samym kolejna odsłona "Igrzysk śmierci", podobnie jak poprzednie, staje się doskonałym przykładem tego, jak z młodzieżowego cyklu uczynić inteligentny film, którym może zachłysnąć się dosłownie każdy.

Jedyne co drażni w "Kosogłosie. Części 1" to fakt, że dzieło urywa się w kluczowym momencie. Świadomość tego, że przyjdzie nam czekać cały rok na rozprawę dystryktów z totalitarnym Kapitolem, jest naprawdę ciężka do zniesienia. Cóż, już saga "Zmierzch" i adaptacja przygód o Harrym Potterze przyzwyczaiły nas do tego, że twórcy lubią dzielić finał na dwie części. O ile wcześniej w "Igrzyskach śmierci" dostawało się po głowie mediom i programom typu reality show, tak teraz ostrze twórców dosięgło specjalistów od marketingu i PR-u. W końcu równie niebezpieczna co konwencjonalna broń jest walka na słowa i wojenna propaganda. Z tego też powodu Katniss zostaje przetransportowana do podziemi dystryktu 13, gdzie prężnie działają rebelianci, którym przewodzi prezydent Alma Coin (Julianne Moore) planująca wraz z Plutarchiem (Philip Seymour Hoffman) strategię działania. W innych obszarach Panemu ludzie stawiają coraz większy opór władzy. Ukryci w głębi ziemi buntownicy chcą zmobilizować ich do zjednoczenia się przeciwko wspólnemu wrogowi i rozpocząć regularną rewolucję. Potrzebna im tylko twarz kampanii, która rozbudzi w sercach ludności chęć zrywu. Słowem symbol, a tym może być tylko jedna osoba, która już raz jawnie postawiła się Kapitolowi – "Kosogłos", "Igrająca z ogniem", po prostu Katniss Everdeen.


Mówiąc o romantycznych ideach walki o wolność, twórcy musieli popaść w patos. Na szczęście ten ton nie utrzymuje się przez cały film i jest skutecznie rozładowywany przez humorystyczne dialogi. Przy okazji jednej ze scen kręcenia propagandowych filmów, udaje się też stworzyć wyśpiewany przez Lawrence prawdziwy "hymn ucieśnionych", protest song, którego nie powstydziłby się sam John Lennon. Spektakularnych sekwencji o zawrotnym tempie jest tu jak na lekarstwo. To z pewnością zmieni się w kontynuacji, gdyż Katniss zyskała kogoś na wzór Q z filmów o agencie 007, kto już zaczął zaopatrywać ją w pokaźny arsenał. Łatwo zauważyć, że "Kosogłos. Część 1" to zaledwie wstęp przed prawdziwym widowiskiem, ale taka rozgrzewka jest nie mniej interesująca niż właściwa gra.


Nie ma wątpliwości co do tego, że film należy do Jennifer Lawrence. Młoda aktorka z roku na rok ma coraz więcej do zaoferowania i zaczyna urastać do miana prawdziwej artystki. Katniss tłumi w sobie emocje, jest wycofana, jednak jej wrażliwość sprawia, że potrafi wybuchnąć skrajnymi emocjami. Gniewem i żądzą zemsty, gdy widzi jak jej rodzimy dystrykt czy jeden z polowych szpitali, które odwiedza, zostały zrównane z ziemią. Potrafi też zareagować łzami wzruszenia i wdzięczności oraz wykazać prawdziwą determinacją w dążeniu do odbicia bliskiego jej Peety (Josh Hutcherson). Na ekranie zachwyca też Philip Seymour Hoffman (film został zadedykowany pamięci nie dawno zmarłego aktora), którego jest więcej niż w poprzedniej części, ale również nie zawsze trzeźwy Haymitch Woody’ego Harrelsona, Donald Sutherland i debiutująca w "Igrzyskach śmierci" Julianne Moore.

Nie można się chyba było postarać o bardziej nieefektowną z punktu widzenia kina popularnego kontynuację. A jednak "Kosogłos. Część 1" to kolejny udany sequel "Igrzysk śmierci". Zachowanie świeżości i zaproponowanie czegoś nowego i to jeszcze na tak wysokim poziomie to niewątpliwy sukces. Pozostaje liczyć na to, że następna połowa historii będzie równie świetna, jak ta, oby twórcom nie powinęła się noga i "niech los zawsze im sprzyja".
 
Źródło: Onet.pl


piątek, 14 listopada 2014

"Głupi i głupszy bardziej" - starzy, a dalej głupi (recenzja)

A podobno z wiekiem człowiek mądrzeje i staje się dojrzalszy. Lloyd (Jim Carrey) i Harry (Jeff Daniels) zupełnie przeczą tej tezie. Minęło dwadzieścia lat od premiery pierwszej części "Głupiego i głupszego", a poziom IQ bohaterów dalej utrzymuje się na poziomie bliskim zeru. I jak za to ich nie kochać?
 
Oglądając "Głupi i głupszy bardziej" ręka wyjątkowo często ląduje z plaskiem na naszym czole, a następnie spływa wzdłuż twarzy. Szybko jednak można się złapać na tym, że zaczyna się pod nią malować uśmiech na ustach, który przeradza się w śmiech kończący się niejednokrotnie popłynięciem łez z oczu.
 
Scenariusz filmu został przepisany z pierwszej części bez mała w skali 1:1. Niektóre sceny wydają się reinterpretacjami tych, które znamy z 1994 roku – kto pamięta fantazję Lloyda z "jedynki", w której walczy z azjatyckim kucharzem, ten będzie wiedział, co mam na myśli, gdy zestawi ją z bliźniaczą sekwencją z kontynuacji. W "Głupi i głupszy bardziej" para nierozgarniętych kumpli znów będzie musiała ruszyć przez kraj, tym razem by odnaleźć córkę jednego z nich. Ponownie też ktoś będzie próbował ich wykończyć, a serce Lloyda raz jeszcze zabije do atrakcyjnej dziewczyny. Po drodze bohaterowie serwują oczywiście durne żarty skąpane w czarnym humorze i ogromnej dawce absurdu. Czy faktycznie, tak jak sugeruje tytuł, jest "bardziej", mocniej czy śmieszniej? Chyba nie, ale poziom dowcipu utrzymał się ten sam co dwie dekady temu, a to już wyczyn, że sequel okazuje się tak samo dobry, jak oryginał.

Carrey i Daniels gładko wchodzą w swoje role, tak jakby pożegnali się z nimi zaledwie na kilka dni, a nie lat. Żaden z aktorów nie zapomniał o charakterystycznych ruchach i mimice swojej postaci. To po prostu ci sami tępacy co kiedyś, nic się w nich nie zmieniło, może z wyjątkiem kilku zmarszczek na twarzy. Inne postacie zostały tak samo przerysowane – równie piękna co mało rozgarnięta Rachel Melvin jako Penny (widać nie tylko blondynki muszą być głupie), czy podstarzała Fraida (Kathleen Turner), czyli wamp, na jakiego mogli sobie pozwolić tylko Farrelly’owie, twórcy filmu. Mały epizod zagrała tu też Jennifer Lawrence, prywatnie wielka fanka poczynań Lloyda i Harry’ego, która ponoć zna niemal wszystkie dialogi na pamięć.

"Głupi i głupszy bardziej" to nie tylko pozycja dla sentymentalnych fanów poprzedniej części, choć oni znajdą tu chyba najwięcej smaczków. Bez względu na nostalgiczne wspomnienia, każdy na filmie powinien się po prostu śmiać jak głupi, bo i naprawdę jest z czego.

Źródło: Onet.pl
 

czwartek, 13 listopada 2014

"2001: Odyseja kosmiczna" - Maestro Kubrick i jego kosmiczny balet



Uciekając w filmowej opowieści w przyszłość Stanley Kubrick naprawdę wyprzedził swoje czasy. „2001: Odyseja kosmiczna”, uważana dziś za przełom na wielu płaszczyznach, początkowo spotkała się z chłodnym przyjęciem niektórych krytyków i widzów. Szybko jednak zaczęto zmieniać zdanie i dochodzić do przekonania, że obraz nie był tylko filmem o podróży kosmicznej, a prawdziwą wyprawą ku gwiazdom.


 „2001: Odyseję kosmiczną” można potraktować jako nastanie roku zero w kinie science fiction. Film Kubricka stał się miarą, do której zaczęto przyrównywać wszystkie późniejsze dzieła tego gatunku. Tendencja ta utrzymuje się do dnia dzisiejszego, co najlepiej widać na przykładzie niedawnej premiery „Interstellar” Christophera Nolana. Wszystko zaczęło się od momentu, w którym w ręce reżysera trafiła książka Arthura C. Clarke'a „The Sentinel”. Ona to posłużyła jako punkt wyjścia do nakręcenia filmu.


Produkcja dzieła trwała trzy lata, a budżet, który początkowo opiewał na sumę sześciu milionów dolarów rozrósł się do kwoty dziesięciu i pół miliona. Kubrick przygląda się tu ewolucji gatunku ludzkiego, od prymitywnych form po czasy, gdy jest on w stanie wyruszyć na podbój wszechświata. Dróg interpretacji dzieła, głównie przez metaforyczne zakończenie, jest wiele. Jak powiedział Arthur C. Clarke, współtwórca scenariusza: „Jeśli ktoś zrozumiał nasz film za pierwszym razem, to znaczy, że nasz zamiar się nie powiódł”. Nie ma jednak wątpliwości co do tego, że Kubrick pozostał wierny swojej misji demaskatora ludzkich ułomności. Reżyser zdaje się mówić, że choć człowiek żyje w świecie zaawansowanej technologii, to tak naprawdę nie wiele go różni od społeczności prymitywnych małp, które obserwujemy na początku obrazu.

(...)


Poukrywanych znaczeń można zresztą znaleźć w arcydziele Kubricka dużo więcej. Nazwisko dra Davida Bowmana z pewnością nie jest przypadkowe. Bo kim, jeśli nie łucznikiem (ang. bowman) był homerycki Odyseusz z eposu, do którego tytułem nawiązuje reżyser? Z kolei scena wyłączenia przez astronautę superinteligentnego komputera o nazwie HAL ze złowieszczym czerwonym okiem to nawiązanie do walki greckiego bohatera z Cyklopem. Samo podstępne urządzenie funkcjonuje w filmie jako najbardziej emocjonalna „postać”. Zupełnie inaczej niż ludzie, którzy w „2001: Odysei kosmicznej” poprzez chłód swoich wypowiedzi i reakcji są upodobnieni do maszyn. HAL jest zdolny czuć strach i formułować własne opinie, choć wyraża je monotonnym głosem kanadyjskiego aktora Douglasa Raina, to właśnie z nim widz jest w stanie najbardziej się zżyć. Jego powolna agonia jest bardziej przejmująca niż zatrzymanie akcji życiowych zahibernowanych członków załogi, czy też śmierć dra Franka Poole’a w przestrzeni kosmicznej.


 HAL przed swoją dezaktywacją śpiewa piosenkę „Daisy, Daisy”. Utwór podczas eksperymentów z syntezą mowy, które były przeprowadzane w latach 50. przez Bell Laboratories, był wykorzystywany podczas testów. Kompozycja posiada przeciągane samogłoski, które łatwiej uzyskać w syntezie mowy niż spółgłoski, stąd decyzja naukowców o takim doborze materiału do badań. Informację tę Kubrick zdobył od Clarke’a i umiejscowił ją w jednej z bardziej poruszających scen filmu.

 

Nie można Kubrickowi zarzucić braku merytorycznego przygotowania do kręcenia „2001: Odysei kosmicznej”. Jednym z zadań współpracowników reżysera było dostarczenie mu wszelkich materiałów z różnych zakątków świata, które związane byłyby z realizowanym projektem. Pomimo tego, że „Mistrz dokładności” zapoznał się z ogromną liczbą dzieł filmowych, programów edukacyjnych czy literatury i chciał nakręcić film złożony jedynie ze scen, które są prawdopodobne, to jednak do jego dzieła wkradło się kilka błędów. Czuwający nad wiarygodnością filmu Clarke nie dopilnował Kubricka przy sekwencji, w której dr Bowman przed wyjściem ze statku nabiera powietrza w płuca – w rzeczywistości takie zachowanie doprowadziłoby do fizycznego uszkodzenia wynikającego z różnicy ciśnień. Wytykano twórcy również to, że skoro bohaterowie są w kosmosie to powinni unosić się w pomieszczeniach, a nie po nich chodzić. To oczywiście jedynie narzekania malkontentów, które przecież nigdy nie odbiorą dziełu Stanleya Kubricka jego ponadczasowości i zrewolucjonizowania kina. 

Cały tekst dostępny jest na stronie Onet.pl

 
 


środa, 12 listopada 2014

Mastodon - „Once More ‘Round The Sun” (recenzja)



Na początku było ciężko i brutalnie, potem bardziej progresywnie, by na ostatniej płycie oddać ukłon w stronę melodii. Metalowcy z grupy Mastodon dalej podążają ścieżką, którą wyznaczyli na „The Hunter”. Teraz z jeszcze większą dawką przebojowości, jednak bez zapominania o agresywności, atakują nas na swoim „Once More ‘Round The Sun”.

Zdawać by się mogło, że Amerykanie nie będą w stanie stworzyć równie zapamiętywalnych riffów i ścieżek wokali jak te w „Curl of the Burl”. Trzy lata, które dzielą poprzednie wydawnictwo z ich najświeższym drobkiem, muzycy poświęcili na dopieszczenie stylu wypracowanego na „The Hunter”. Nie znaczy to jednak, że zapomnieli o swojej przeszłości, czego dowodem jest otwierający płytę „Tread Lightly” – jest tu miejsce na pokaz technicznych umiejętności, miażdżąca potęgą siła gitar i zamykające kompozycję melodyjne solo. Istny pomost między tym co było kiedyś, a tym co zespół ma do zaprezentowania dziś.

Kolejny jest „The Motherload”, który razem z kompozycją tytułową z pewnością staną się pozycjami obowiązkowymi na koncertowych setlistach muzyków z Atlanty. Oba utwory to kwintesencja pędzących gitarowych hitów z wbijającymi się w pamięć liniami wokalnymi, którym bliżej do rocka niż do metalu. Po piętach depczą im jeszcze „Asleep In The Deep” i „Ember City”. Odpowiedniego brzmienia nadał im Nick Raskulinecz, który współpracował już wcześniej z Rush, Foo Fighters czy z Alice in Chains. Z legendą grunge’u „Once More ‘Round The Sun” ma zresztą najwięcej wspólnego – brudne gitary i czysty śpiew.

Na single wybrano „High Road” i „Chimes At Mindnight”. Pierwszy w umiarkowanym tempie z ciężkim riffem i odpowiednio podkręconym basem nie daje ulgi nawet w melodyjnych refrenach. Drugi z pustynnym wstępem rodem z płyt Queens of the Stone Age przeradza się we wściekły, wykrzyczany utwór utrzymany w stylu znanym z „Crak The Skye”.

Wart uwagi jest jeszcze „Aunt Lisa” będący popisem technicznym perkusisty grającego tu w niestandardowym metrum. Ponadto świetnie sprawdza się w tym kawałku skandowana końcówka. Bębniący Brann Dailor powinien być nie mniej dumny z zamykającego płytę „Diamond In The Witch House”, choć kompozycja, z gościnnym udziałem Scotta Kelly’ego z Neurosis, sama w sobie jest już trochę męcząca. Za to już solo wieńczące „Halloween” to kolejny instrumentalny majstersztyk, jakich wiele na „Once More ‘Round The Sun”.

Nagrać szóstą płytę i udowodnić nią, że zespół nadal się rozwija i potrafi zaskoczyć słuchaczy to nie lada sztuka. Mastodonowi to się udało. Każda z 11 kompozycji na albumie potrafi czymś zaskoczyć, a do znacznej większości chce się powrócić zaraz po tym jak wybrzmi ostatnia nuta…i odbyć raz jeszcze tę podróż wokół słońca.