wtorek, 30 grudnia 2014

"Wywiad ze Słońcem Narodu" - dorwać Kima (recenzja)

Przypisywany Korei Północnej internetowy atak na wytwórnię Sony Pictures wywołał, jak się okazuje, efekt zupełnie odwrotny od tego, jaki chciało uzyskać państwo. "Wywiad ze Słońcem Narodu" nie mógł chyba liczyć na lepszą kampanię marketingową, niż ta, którą zapewnił mu Kim Dzong Un: człowiek, na którego zostaje przeprowadzony w filmie zamach.
 
 
Koreański dyktator nie powinien był aż tak ostro reagować na komedię w reżyserii Evana Goldberga i Setha Rogena. Owszem, nie zostaje on tu ukazany w zbyt pozytywnym świetle, a raczej tym „czerwonym”, potwierdzającym to, że jest siejącym strach tyranem. Ale może świat spojrzałby na niego przychylniejszym okiem po seansie „Wywiadu ze Słońcem Narodu”? Zwłaszcza że zostaje on tam również przedstawiony jako polityk umiejący się zabawić niczym gwiazda rocka przy kieliszku margarity i dźwiękach piosenki Katy Perry. Kim, w końcu każdemu potrzebna jest odrobina dystansu do samego siebie.

To oczywiście „zgrywa”, na jaką sobie pozwalam w kontekście jeszcze większego żartu, jaki zrobili twórcy filmu.
David Skylark (James Franco) jest znanym prowadzącym popularnego talk-show w amerykańskiej telewizji. Ludzie mediów zarzucają mu, że umiejętność zrobienia wywiadu na serio jest mu zupełnie obca i potrafi jedynie rozmawiać z gwiazdami na błahe tematy. Podobnie zdanie krąży na temat producenta programu, Aarona Rappaporta (Seth Rogen), który zdaniem niektórych nie poradziłby sobie z realizacją serwisu z wiadomościami, czyli prawdziwym dziennikarstwem, nie zaś popłuczynami. Panowie, którzy po godzinach są najlepszymi kumplami, postanawiają uciąć krytykę malkontentów i decydują się na przeprowadzenie rozmowy z Kim Dzong Unem (Randall Park), prywatnie wielkim fanem show Skylarka. Terminy i wszelkie szczegóły zostają dogadane, jednak amerykański duet mocno się zdziwi, gdy do ich drzwi zapuka CIA, żądając, by przy okazji wywiadu rozprawili się oni raz na zawsze z dyktatorem.
 
 
To już drugi film wspólnie wyreżyserowany przez Rogena i Goldberga. Wcześniej udało im się stworzyć inną szaloną komedię – „To już jest koniec”, gdzie jedne z głównych ról również zagrali Franco i Rogen. Reżyserski duet może się jednak pochwalić całą masą innych osiągnięć i zasług. Goldberg to mistrz łączenia ciężkostrawnych żartów z pieprznymi dialogami, które tworzą razem doskonałą komediową mieszankę, czego dał wyraz m.in. w „Supersamcu”. Kolejny z dwójki twórców dał się z kolei poznać jako rozbawiający do łez aktor. Filmografia Rogena wypełniona jest obrazami, które można uznać wręcz za kanoniczne dla najnowszego kina rozrywkowego. To zestawienie nie mogło nie wypalić, i faktycznie efektem jest obraz, który jest jeszcze bardziej wybuchowy niż cały arsenał Korei. Może i niektóre gagi popadają w trudny do zaakceptowania absurd, a momentami robi się nieco kloacznie, jednak w przeważającej większości mamy do czynienia z ostrym i celnym humorem.

Jak i w filmie, tak i w rzeczywistości Franco i Rogen to dwójka najlepszych znajomych. Z ekranu bije od tej pary niezaprzeczalną chemią. Możemy rozkoszować się frajdą, jaką mieli sami aktorzy podczas realizacji, co doskonale odbija się w ich kreacjach. Pochwały należą się też Randallowi Parkowi, odtwórcy roli koreańskiego tyrana. W jego interpretacji jawi się on jako zabawny grubasek. To oczywiście tylko przykrywka, bo dyktator daje w końcu popis swojej władzy. Jednak sceny, w których rzuca z ust amerykańskimi bluzgami ma się ochotę zapętlić i odtwarzać w kółko. Małe, acz nad wyraz komiczne epizody, zaliczają też Eminem oraz Joseph Gordon-Levitt.


Twórcy „Wywiadu ze Słońcem Narodu” krytykują nie tylko Koreę Północną, ale również swoją własną ojczyznę. USA zostaje przedstawione nie jako imperialistyczne mocarstwo, a kraj półgłówków. Skylark może i dobrze wypada przed kamerą, ale poza jej obiektywem zachowuje się co najmniej mało rozsądnie i z niewielką ilością klasy. To wszystko generuje oczywiście masę adekwatnych do tego gagów, które niekoniecznie muszą trafić w gust każdego widza. Humor często nie jest wyszukany, więc co bardziej „wrażliwi” mogą się poczuć obrażeni, ale nikt chyba nie spodziewał się inteligentnych dowcipów po tej produkcji? 

„Wywiad ze Słońcem Narodu”, mimo całego szumu wokół niego, nie jest szczególnie kontrowersyjny. Dzieła Michaela Moore’a mają z tym terminem już dużo więcej wspólnego. To po prostu zabawa, jaką sami sobie sprawili odtwórcy głównych ról, ale również dla odbiorców powinna to być miła i zabawna niespodzianka. Te komediowa słowa nie są pozbawione wad, ale z pewnością dostarczają rozrywki, a przecież i o to chodzi w dobrym wywiadzie.

Ocena: 7,5/10

Źródło: Film.onet.pl


wtorek, 23 grudnia 2014

"Annie" - fałszywa nuta (recenzja)

W jednej ze scen filmu tytułowa Annie przygotowuje kolację wybierając do niej najznakomitsze składniki, które tylko znajdzie w lodówce. Podobnie postąpił Will Gluck kręcąc swoją wersję klasycznego musicalu. Dokładnie dobrał wszystkie elementy, które połączone okazują się jednak tak samo nieudane, jak potrawa przyrządzona przez bohaterkę.



Musical Thomasa Meehana doczekał się już kilku ekranizacji, z czego za najdoskonalszą uważa się wersję z 1982 roku. Najnowsza interpretacja niestety nie ma szans na zmienienie tej opinii. Jedyne co nadaje "Annie" AD 2014 nieco świeżości to żarty ze współczesnego świata marketingu i nowych mediów. Reszta to już tylko cukierkowa opowiastka pozbawiona musicalowej magii i czaru swoich wcześniejszych filmowych przedstawień. Nie pomogło to, że mamy do czynienia ze znanym tytułem, ani nawet zebranie na planie wielkich nazwisk i danie im do zaśpiewania słynnych piosenek.

Annie to sierotka, która marzy o tym, że w końcu u progu drzwi zjawią się jej rodzice i razem będą mogli żyć długo i szczęśliwie. Choć to pragnienie nie zostaje spełnione, los szybko się do niej uśmiecha. Dziewczynka staje się gwiazdą, gdy pan Stacks (Jamie Foxx), kandydat na burmistrza Nowego Jorku, ratuje ją przed potrąceniem przez samochód, a wiadomość o tym zostaje opublikowana w internecie, a następnie powielona przez wszystkie media. Słupki wyborcze rosną, a sztab polityka postanawia ruszyć z marketingową machiną opartą na działaniach w portalach społecznościowych wykorzystujących wizerunek małej sierotki.


Formuła musicalu z założenia jest narażona na bycie naiwną. Jednak w "Annie" posuwa się to o krok za daleko. Dziewczynka bez mrugnięcia okiem godzi się na bycie narzędziem w rękach speców od reklamy. Chociaż może to i lepsze od mieszkania pod jednym dachem z jej zgorzkniałą, będącą na ciągłym rauszu, matką zastępczą (Cameron Diaz). "Źli" w jednej chwili, bez większych motywacji, stają się dobrzy i pełni miłości. Rozumiem, że mała Annie potrafi oczarować i zmiękczyć nie jedno serce, ale ukazanie tego w filmie jest zbyt pretensjonalne. Efektem jest nuda i brak jakichkolwiek zwrotów, które mogłyby przykuć uwagę widza.

Piosenki również nie wypadają zbyt dobrze. Foxxowi daleko do popisów jakimi raczył nas rolą Raya Charlesa, zaś Diaz popada w przesadną groteskę. Zdarzają im się lepsze momenty, ale ów fragmenty to zbyt mało, by można było mówić o udanej całości. Quvenzhané Wallis, odtwórczyni głównej roli, którą znamy z "Bestii z południowych krain", jak i reszta dzieciaków, również nie mają zbyt wiele do zaoferowania w swoich wykonaniach piosenek. Acz takie szlagiery, jak "It's the Hard Knock Life" czy "Tomorrow", w dalszym ciągu potrafią porwać i wprawić nogę w rytmiczne tupanie. W stosunku do wcześniejszych interpretacji dzieła, ucierpiała również warstwa choreograficzna, której brak takiej żywiołowości i ciekawych rozwiązań, jakich doświadczaliśmy w ubiegłych dekadach. Widać, taki to już "ciężki żywot" remake'ów.

Źródło: Stopklatka.pl


poniedziałek, 22 grudnia 2014

"Wielkie oczy" - film jak malowany (recenzja)

To już drugi film biograficzny w dorobku Tima Burtona. W „Edzie Woodzie” przedstawił on nam historię jednego z najgorszych reżyserów w historii kina. Tym razem bierze na warsztat życiorys postaci, z której twórczości sam czerpie inspiracje. Jest nią malarka Margaret Keane, której uwiecznione za pomocą kamery losy zyskały nominację do Oscara.


Zdawać by się mogło, że wraz z nowym filmem Tima Burtona ponownie zostaniemy przez niego zaproszeni do fantazyjnego uniwersum, z którego bije odczuwalną nutą grozy. Nie tym razem. Świat jest jak najbardziej rzeczywisty, a historia została oparta na faktach. Jednak jej przedstawienie przez reżysera jest już w pełni niesamowite, zaś spoglądające na nas z płócien wielkie oczy dzieci, w pełni wpisują się w jego ekscentryczny styl.
 
Jesteśmy w latach 60. XX wieku, w patriarchalnym społeczeństwie, w którym możliwość zatrudnienia kobiety wymagała zgody jej męża. Margaret (Amy Adams) jest ze swoim małżonkiem w separacji i wraz z córeczką zostawiają za sobą dotychczasowe życie. Bohaterka jest uzdolniona plastycznie, niestety rzeczywistość pozwala jej na spożytkowanie talentu jedynie przy malowaniu mebli i portretów na jednym z targów. Tam poznaje innego mężczyznę, który ją zdominuje, ale jednocześnie pozwoli jej sztuce zaistnieć na kartach historii. Walter Keane (Christoph Waltz) szybko wyczuwa potencjał drzemiący w pracach Margaret, które przedstawiają małe, smutne dzieci obdarzone nad wyraz wielkimi oczami. Zaczyna je sprzedawać, podając się za ich autora. Rozgłos wokół obrazów rośnie, podobnie jak ich ceny i prestiż, nie rozkwita jedynie radość kobiety, która stara się utrzymać przekręt swojego męża w tajemnicy, tym samym skazując się na bycie narzędziem w jego rękach. Za tymi oczami kryje się jedno z największych oszustw w świecie sztuki.


Burton w swoim dziele zamienił taśmę filmową w prawdziwe płótno. Już pierwsze kadry zdają się przypominać oprawione w ramy pejzaże. Z każdą kolejną minutą zabieg ten zostaje pogłębiony przez ekspozycję światła w poszczególnych scenach, czy poprzez przeniesienie kolorystyki obrazów Margaret prosto do świata przedstawionego. Precyzja reżysera w warstwie wizualnej nie powinna dziwić, skoro oprócz działalności filmowej spełnia się on też na innych polach sztuki, a jego rysunki i płótna były już wystawiane w nowojorskim Museum of Modern Art.

Ból bohaterki w „Wielkich oczach” zostaje odmalowane nieco zbyt pobieżnie, przez co cierpi też rola Adams, która nie dostaje pola do wybrzmienia jej postaci. Całość jest zdominowana przez Waltza, co jednak w pewien sposób usprawiedliwia sama fabuła. Aktor ponownie gra osobę, której najsilniejszą bronią, która może siać istne spustoszenie, jest retoryka. To obsadowy strzał w dziesiątkę ze strony Burtona, bo kto inny tak dobrze mógłbym odtworzyć rolę hochsztaplera, który swoją gadką zdołał nabrać cały glob? Z drugiej strony to powielenie przez Waltza swoich kreacji z „Bękartów wojny” czy też „Rzezi”, gdzie również dał się poznać jako mistrz słowa mówionego.


Pod powłoką filmu biograficznego reżyser stara się przemycić też uniwersalne pytanie o granice sztuki. O to kiedy wzniosłość przemienia się w zwykłe wytwórstwo, a artysta zmienia swój status w idola popkultury. Nie przypadkowo zostaje tu przywołana postać Andy’ego Warhola, którego prace z galerii trafiły na kubki czy koszulki. Podobnie jest w „Wielkich oczach”, gdzie twórczość Margaret staje się produktem i pod postacią reprodukcji rozchodzi się w ogromnej liczbie kopii. Przez chciwość Waltera artystka zmuszona jest również nie tyle do tworzenia pod wpływem inspiracji, co do masowej produkcji kolejnych płócien. Skoro jest popyt trzeba dostarczyć odpowiednią ilość towaru – czy to jeszcze sztuka, czy już działalność nastawiona na handel i zysk?

„Wielkie oczy” może nie są najwybitniejszym dziełem Burtona, jednak z pewnością stanowią połączenie tradycji jego stylu z czymś nowym. Seans nie sprawi, aby widz wyszedł z sali kinowej z wielkimi oczami od podziwu, ale warto je mieć szeroko otwarte i poświęcić swoje spojrzenie temu filmowemu płótnu.

Źródło: Film.onet.pl


niedziela, 14 grudnia 2014

Widmo nad adaptacją – H. P. Lovecraft a kino

Literatura od zawsze podsuwała kinu historie zaklęte w prozie, które to filmowcy z chęcią przekładali na swoją materię. Ona była i pozostała głównym źródłem inspiracji dla kinematografii. Przez lata można było zaobserwować niezliczoną ilość filmowych adaptacji książek, za które brali się wielcy twórcy, jak i mniej uzdolnieni reżyserzy. Język filmu przeniósł na ekrany powieści i opowiadania wszelkich gatunków, w tym też grozy. Przywołując słowa Stanleya Kubricka o tym, że wszystko co może być napisane może też być sfilmowane, powstaje pytanie dlaczego twórczość H. P. Lovecrafta nie doczekała się jeszcze godnej reprezentacji w sztuce filmowej?


Do dorobku samotnika z Providence odwołują się zarówno muzycy, pisarze, twórcy komiksów, gier fabularnych i komputerowych, jak i filmowcy. Jednak na linii Lovecraft – kino próżno szukać dzieł wartych obejrzenia. Główną ideą w twórczości Mistrza Grozy było wytworzenie gęstej atmosfery strachu, rozciągającej się tak szeroko, że czytelnik nie może od niej uciec. Staje się on osaczony horrorem i napotyka coraz to okropniejsze i nie mieszczące się w ludzkiej wyobraźni obrazy, które można jedynie określić jako „bluźniercze”. Najczęściej filmowe adaptacje prozy Lovecrafta stały jednak w opozycji do tej idei, wpisując się w kategorię kina klasy B, często balansując na granicy grozy i komedii. To niszowe, niskobudżetowe obrazy, które charakteryzuje słabe aktorstwo, marna realizacja, uproszczenia oraz liczne odstępstwa od literackiego oryginału. W pewnym stopniu oddają jednak lovecraftowskie uniwersum i mitologię Cthulhu, niektórym wręcz przyszyto łatkę „kultowych”.

Jako pierwszy w 1965 roku próbę zekranizowania twórczości autora „Zewu Cthulhu” podjął Daniel Haller w swoim „Giń Stworze, Giń!”. Choć w filmie można odnaleźć luźne nawiązania do „Koloru z przestworzy”, a akcja toczy się w Arkham, mieście, w którym rozgrywa się większość opowiadań pisarza, to bliżej mu do typowego dla lat 50. kiczowatego „monster movie” niż do atmosfery wszechwładnego przerażenia bijącego z utworów Lovecrafta. Równie zły i nie udany był powstały w 1970 roku „Horror w Dunwich” jak i „Curse of the Crimson Altar” (1968). W latach 80. i 90. wyprodukowano kilkanaście innych horrorów bazujących na opowiadaniach samotnika z Providence, z czego największą popularnością cieszył się „Re-animator” (1985). Odstępstw od oryginału jest tu całe mnóstwo, ot choćby akcja filmu dzieje się współcześnie. Całość jest bardzo krwawa, tym samym wpisuje się w estetykę gore, dodano tu jeszcze sporą dawkę nagości i czarnego humoru. Mimo tego, a może właśnie dlatego, film zyskał miano kultowego.


W XXI wieku mniej już było kiczowatych „lovecraftowsko-podobnych” produkcji, jednak swoim poziomem również nie zachwycały. „Dagon” z 2001 roku, choć w paru miejscach udany, jak w scenie zaczerpniętej z „Widma nad Innsmouth”, to przez swoje fatalne aktorstwo odstrasza bardziej niż tytułowe plugawe bóstwo. W „Cthulhu” (2007) na pierwszy plan wysunięto wątek homoseksualny, robiąc z tego dramat, co niszczy potencjał obrazu, tym bardziej, że w pracach Lovecrafta nie znajdziemy nawet aluzji do jakichkolwiek objawów seksualności. Powstało jeszcze „Na wysokości” (2010) oraz czarna komedia „The Last Lovecraft: Relic of Cthulhu” (2009). W obu filmach nawiązania do literackiego dorobku samotniku z Providence są jasno czytelne, a bohaterowie wiedzę o tym co ich spotyka czerpią z lovecraftowskiej popkultury, w tym wypadku z komiksów.

I tak w pamięci kinomanów Lovecraft i jego mitologia sprowadziłaby się jedynie do przedstawień w formie kina gore i klasy B, gdyby nie grupa The H. P. Lovecraft Historical Society z Andrew Lemanem i Seanem Branneyem na czele. Wzięli oni na warsztat sztandarowe opowiadanie Mistrza, „Zew Cthulhu”. Jak twierdzi Michel Houellebecq w swoim eseju „H. P. Lovecraft. Przeciw światu, przeciw życiu” już sama architektura świata pisarza jest nieprzekładalna na język filmu, ani nawet malarstwa. Tych szalonych struktur ujętych w matematyczną grę brył nie odtworzy żadna sztuka wizualna. Twórcy filmu sprytnie wybrnęli z tego problemu uciekając w formę filmu niemego, przywołującego na myśl niemiecki ekspresjonizm lat 20. i „Gabinet doktora Caligari”. W ich dziele z 2005 roku podobnie jak u Roberta Wiene roi się od krzywych kształtów scenografii, która pod płaszczykiem starego filmu oddaje koszmar architektury Lovecrafta. Obraz Lemana i Branneya stara się jak najdokładniej oddać literacki pierwowzór (zarówno opowiadanie, jak i film są podzielone na trzy rozdziały), uciekając jedynie do niewielkich zmian. Nawet narracja jest prowadzona w pierwszej osobie, co jest typowe dla twórczości autora. Bohater filmu, cofając się do swoich wspomnień, z naszej perspektywy odkrywa nowe karty rekonstruowanej historii. Od początku wiemy, że czeka nas coś strasznego, gdyż narrator jest pacjentem szpitala psychiatrycznego. Lovecraft zawsze starał się oddać jak najdokładniej dźwięki za pomocą rozbudowanych opisów. Muzyka w filmie wykonywana przez orkiestrę symfoniczną precyzyjnie wyraża ideę balansowania na granicy szaleństwa. W scenie odprawiania mrocznego rytuału słychać też dźwięki bębnów, a te zawsze u samotnika z Providence były znakiem rozpoznawczym pradawnych ceremonii.


Po pozytywnym odbiorze „Zewu Cthulhu” duet twórców gnany miłością do literackiego świata Lovecrafta zekranizował kolejne opowiadanie, tym razem był to „Szepczący w Ciemności”, którego ukończono w 2011 roku. Adaptacje opowiadań o Wielkich Przedwiecznych są ciężko dostępne i słabo dystrybuowane, dlatego niespodzianką było zaprezentowanie dzieła na 27. Warsaw Film Festival. Znowu postawiono na obraz czarno-biały, lecz tym razem udźwiękowiony. Całość przypomina hollywoodzkie horrory z lat 40., gdzie jest miejsce na grozę, ale i akcję. Narracja, tak jak i przy poprzedniej produkcji, jest pierwszoosobowa, jednak tym razem scenariusz bardziej już odbiegał od akcji opowiadania. To z pewnością jak na razie najlepszy film pełnometrażowy poświęcony twórczości Lovecrafta, jednak nie udało mu się doścignąć „Zewu Cthulhu”, jak i innego krótkiego metrażu…

„AM1200”, choć nie jest adaptacją żadnej z książek amerykańskiego pisarza, to jasno widać w dziele Davida Priora nawiązania do historii o Wielkich Przedwiecznych. W tym niespełna 40-minutowym filmie narracja, przynajmniej początkowo, jest achronologiczna. Tak też bohaterowie Lovecrafta, którzy przez swoje doświadczenia stają się szaleńcami, snują swoje opowieści. Obraz bazuje na długim budowaniu napięcia, wyczuwamy podskórny strach, choć pozornie nic się nie dzieje. Podobne odczucia zapewnia lektura prozy Lovecrafta, który przecież opisywał to co „nieopisywalne” i nie widoczne dla jego bohaterów, a to straszy najbardziej. Również śmierć w „AM1200” i opętanie, które też należy utożsamiać z końcem życia postaci, nie przynosi żadnego ukojenia. To tak jak u samego pisarza, który niszczy swoich bohaterów i traktuje ich jak rozszarpywane marionetki.


„W górach szaleństwa”, tzw. „wielki tekst” Lovecrafta. Gdy ogłoszono, że za jego adaptację ma się wziąć Guillermo Del Toro wydawało się, że proza pisarza doczeka się w końcu godnej uwagi reprezentacji. Reżyser w „Labiryncie Fauna” udowodnił, że potrafi wytworzyć atmosferę tajemniczości i strachu, dodatkowo producentem wykonawczym filmu i doradcą od tech­no­lo­gii 3-D miał być James Cameron. Te dwa nazwiska w połączeniu z ogromnym budżetem były drogą do przedstawienia Lovecrafta masom. Niestety Universal Pictures stwierdziło, że projekt jest zbyt ryzykowny i może nie przynieść oczekiwanego sukcesu kasowego.

H. P. Lovecraft zawsze pisał o rzeczach niesamowitych i niebywałych. Sigmund Freud w swoim dziele „Niesamowite”, wykazuje, że to właśnie słowo oznacza „ukrycie”. Może ekranizacje prozy Mistrza Grozy, a przynajmniej przytłaczająca ich część, powinny w nim właśnie zostać i niczym Cthulhu w R’lyeh czekać martwe w uśpieniu? Lovecraft umarł sam, w odosobnieniu. Miejmy nadzieję, że kiedyś powstanie w końcu prawdziwie udana, wyprowadzająca ze stanu poczytalności adaptacja jego prozy, która uchroni tym samym relację Lovecraft – kino od losu samego autora.

Źródło: Film.org.pl

piątek, 12 grudnia 2014

"Dziewczyny" - egzystencja hipstera (recenzja)

Stuart Murdoch, założyciel kultowego w niektórych kręgach zespołu Belle & Sebastian udowodnił, że złożenie w całość kilku niezbyt skomplikowanych riffów gitarowych i prostych chwytów może zaowocować pięknymi, wzruszającymi piosenkami. To, co sprawdzało się na gruncie muzyki, nie do końca mu wyszło w jego reżyserskim debiucie.
Z "Dziewczynami" jest trochę jak z Eve (Emily Browning), główną bohaterką filmu. Cierpi ona na anoreksję, na którą próbuje się leczyć w specjalistycznym ośrodku. Tam jedna z psycholożek przedstawia jej, czym jest piramida potrzeb Maslowa. Koncepcja ta sprowadza się do tego, że dopiero gdy zaspokoimy najważniejsze potrzeby niezbędne do życia, możemy spełniać inne, bardziej duchowe zachcianki. W przeciwnym wypadku całość, przez którą rozumiemy nasze życie, zwyczajnie runie. Podobnie jest z filmem Murdocha, który co prawda nie w pełni się rozsypuje, ale jego konstrukcja mocno się chybocze.

Dla Eve najważniejsza w życiu jest muzyka, podobnie jak dla Jamesa (Olly Alexander), którego poznaje na koncercie lokalnych kapel w czasie swojej ucieczki ze szpitala. Ta dwójka, która wkrótce przerodzi się w trio wraz z dołączeniem do nich Cassie (Hannah Murray), zdecydowanie urodziła się zbyt późno, a najświeższym zespołem, jaki znają, jest prawdopodobnie Pearl Jam. Ci nastolatkowie są definicją bycia retro – lubują się w dźwiękach, których nikt nie słucha, noszą ubrania, które były modne lata temu. Spotkanie takich indywidualności musiało zaowocować wytworzeniem się więzi i wspólną chęcią założenia zespołu. I tak tworzy nam się opowieść o przyjaźni, pasji, realizowaniu marzeń i byciu w zgodzie ze swoimi ideałami, ale też o braku wiary w siebie, bólu i smutku. Nie takich, jakie panowały we wnętrzu innego muzyka z Wysp, jakim był Ian Curtis, ale jednak. Widocznie tak właśnie wygląda hipsterski egzystencjalizm i nostalgia.

Historię o ekscentrycznych małych-dorosłych doskonale znamy z uniwersum Wesa Andersona, z "Kochankami z Księżyca" na czele. Nawet bogata kolorystyka filmu zdaje się nawiązywać do wspomnianego dzieła. Jednak Murdochowi brak tego uroku, kunsztu i autorskiego stylu, jakim czaruje twórca "Grand Budapest Hotel". Nie można mu jednak odmówić zmysłu kompozytorskiego...przynajmniej na jego płytach. W "Dziewczynach", gdzie nie mniej ważna od tradycyjnych dialogów, jest narracja prowadzona za pomocą piosenek, trochę zbyt mało tych naprawdę udanych utworów. Zdarza się, że ocierają się one o banał i kicz. Na szczęście w większości wypadków udaje się uniknąć przekroczenia tej niebezpiecznej granicy. Niektóre muzyczne sceny wyzwalają chęć zostawienia za sobą codzienności i pójścia w ślady bohaterów z ich spływami kajakowymi i leżeniem w trawie. Inne zaś, swoim poziomem lirycznym, dorównują wielu spośród tekstów współczesnej muzyki pop.

Drażni fakt, że reżyser nie pokusił się o rozwinięcie wielu z wątków, przez co obraz staje się niepełny. Choroba Eve, uczucie Jamesa do niej czy rozterki bohaterów zostały potraktowane zbyt lakonicznie. Z pewnością nie ma mowy o tym, aby w świecie kina udało się Murdochowi to, to co na muzycznym poletku. Jednak nie każdy utwór, bez względu na to do jakiej dziedziny sztuki przynależy, musi być genialny. Przecież nawet w dziełach średnich lotów, można znaleźć choć element, który będzie w stanie nas poruszyć.

Ocena: 5/10

Źródło: Film.onet.pl

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Celuloidowe Włochy: śladami „Ojca Chrzestnego”

Wymienia się go jako drugi najważniejszy film amerykański po „Obywatelu Kane”, który odcisnął znaczne piętno na języku filmowej narracji, dzieło Francisa Forda Coppoli, „Ojciec Chrzestny”. Świat włoskiej mafii w Nowym Jorku, gdzie najważniejszym słowem jest: „Rodzina”. Jednak korzenie gangsterskiej familii znajdują się na Sycylii. Teraz, niczym legendarny Marlon Brando jako Don Corleone, złożę wam „propozycje nie do odrzucenia”, udajmy się w podróż śladami „Ojca Chrzestnego”.


Historia rodziny Corleone, którą zbeletryzował Mario Puzo, rozpoczyna się w małym miasteczku o nazwie...Corleone. Na początku XX wieku, kiedy mały Vito, przyszły Don, ucieka do Ameryki przed miejscowym szefem mafii, Corleone było jeszcze wsią. Z czasem, gdy Coppola zabrał się za kręcenie filmu wieś stała się miasteczkiem, a co za tym idzie nie pasowała już ona do opisów z literackiego pierwowzoru, wyglądała zbyt nowocześnie. Inna wersja mówi, że realizowanie filmu w Corleone wymagało od Coppoli uiszczenia pewnej opłaty, na którą twórca się nie zgodził. Reżyser zdecydował się ostatecznie na kręcenie sycylijskich scen gdzie indziej, w Savoca, w prowincji Mesyna, niedaleko Toarminy, na wschodzie wyspy.

Wioska była skupiona wokoło centralnego placyku ze studnią. Znajdowała się jednak przy głównej drodze, więc było tam kilka sklepów, winiarnie i jedna kawiarenka z trzema stolikami na małym tarasie. Pasterze zasiedli przy jednym ze stolików, a Michael przyłączył się do nich. Nigdzie nie było śladu dziewcząt. Wioska zdawała się opustoszała, z wyjątkiem małych chłopców i wałęsającego się osła na placyku nie było nikogo. Właściciel kawiarni podszedł, aby ich obsłużyć... – Mario Puzo, „Ojciec Chrzestny”.


Znajdująca się na wzniesieniu z widokiem na morze Savoca od 2008 roku jest wpisana na listę najpiękniejszych miasteczek Italii. Obecnie liczy sobie  około 1800 mieszkańców. Miejsce, które najbardziej nas interesuje ze względu na „Ojca Chrzestnego”, to porośnięty winoroślą Bar Vitelli. Tu nakręcono scenę, w której Michael Corleone prosi ojca Apolloni, swojej przyszłej żony, o pozwolenie widywania się z córką. Wnętrze baru, którego budynek pochodzi z XVIII wieku, przypomina istne muzeum pełne pamiątek związanych z dziełem Coppoli. Mnóstwo tu starych sprzętów stosowanych niegdyś w gospodarstwach domowych, stare krzesła, ławy i lampki. Przy wejściu do baru znajduje się stolik, na którym leży imitacja lupary, strzelby używanej na polowaniach, którą to w filmie dzierży jeden z ochroniarzy Michaela. Interesujące w wystroju lokalu są również wszechobecne zdjęcia scen z filmu i jego bohaterów oraz wycinki z gazet. Jest tu też wywieszone drzewo genealogiczne rodziny Corleone. Żywym wspomnieniem kręconych tu w 1972 roku scen jest niezmienna od lat właścicielka baru, Signora María, która do dziś serwuje tu wyśmienitą cytrynową granitę i z chęcią opowie o tym jak to było gościć hollywoodzką ekipę filmową w cichym sycylijskim miasteczku. 


W Savoca nakręcono też scenę ślubu Michaela z Apollonią. Ceremonia miała miejsce w Kościele San Nicolo, który znajduje się niedaleko Baru Vitelli. Stąd można udać się drogą w dół wzgórza, którą podążali małżonkowie na swoje wesele. A tam czeka już na nas pizzeria La Pineta, w której jedną z kelnerek jest kobieta, która wiele lat temu wystąpiła w „Ojcu Chrzestnym” jako dziewczynka rzucająca kwiaty pod nogi filmowych nowożeńców. A co tutaj najlepiej zjeść? Będąc dalej pod wpływem filmu warto zamówić canollo, które jest symbolem kuchni sycylijskiej. To rurka z kremem wykonanym najczęściej z sera ricotta i z succade, czyli bardzo słodkiej masy z owoców. Przysmak pojawia się w scenie, w której gangsterzy zabijają zdrajcę, po czym jeden z nich wygłasza sentencję: Zostaw pistolet, zabierz cannoli. Można się też pokusić o makaron, np. taki jaki przygotowywany jest przy Michaelu, gdy ten odbiera telefon od Kay. A do popicia oczywiście czerwone wino, które tak lubił Vito Corleone, jak sam mówił w jednym ze swoich końcowych dialogów: Ostatnio wino mi smakuje. W każdym razie piję więcej.

Savoca kryje jeszcze jedną niespodziankę dla fanów filmu – tablicę upamiętniającą to, że Francis Ford Coppola nakręcił tu sceny do swojego kinematograficznego dzieła. Nie tak daleko, bo zaledwie 13 kilometrów na południe od opisywanego miasteczka, położone jest kolejne o nazwie Forza d’Agrò. To miejsce jest już związane bardziej z drugą częścią „Ojca Chrzestnego”. Znajduje się tu Kościół Sant'Agostino, gdzie nakręcono sekwencję, w której młody Vito zostaje ukryty w sianie przywiązanym do osła, aby móc uciec do Ameryki przed gniewem lokalnego mafiosa, Don Ciccio. Świątynia „gra” też krótki epizod w pierwszej części trylogii. Pojawia się, gdy Michael wraz z Fabrizio i Calò po raz pierwszy w filmowej opowieści zmierzają do Corleone.


W Stolicy Sycylii, Palermo, znajduje się kolejne miejsce wykorzystane przez Coppolę, tym razem w wieńczącej trylogię części. Chodzi o pochodzący z końca XIX wieku Teatro Massimo. Przepiękny budynek opery wznosi się na Piazza Verdi. Jest to największy we Włoszech i trzeci w Europie co do wielkości budynek operowy. Na długich schodach prowadzących do budynku w końcowej scenie „Ojca Chrzestnego III” ginie córka Michaela Corleone, Mary.

Stąd już niedaleko do Corleone, w którym, jak wiadomo, Coppola nie nakręcił żadnej sekwencji do „Ojca Chrzestnego”, ale warto odwiedzić miasteczko, w którym Mario Puzo umieścił część akcji swojej powieści. Miasto jest historycznie powiązane z działalnością mafii, to miejsce było świadkiem 153 brutalnych morderstw w okresie między 1944 rokiem a 1948. Przez wiele lat był to dom dla wielu mafijnych bossów, w tym dla Salvatore Rinny, który został aresztowany w 1993 roku pod zarzutem dokonania 150 morderstw. Ciemna historia Corleone jest ukrywana przed dzisiejszymi turystami, miasto stara się kusić swoimi przyjaznymi aspektami. Stare brukowane uliczki, przy których znajdują się liczne bary i trattorie, dwa zabytkowe kościoły, XIV-wieczny San Martino i o trzy stulecia młodszy Santa Rosalia, w którego wnętrzu znajduje się obraz Diego Velasqueza „Św. Jan Ewangelista” - to tym promuje się miasto, uciekając jednocześnie od mrocznej przeszłości.


W Corleone, mimo, że brak tu planów z dzieła Coppoli, można znaleźć ślady filmowego „Ojca Chrzestnego”. Nieopodal hotelu Belvedere znajduje się restauracja A’Giarra, do której Al Pacino vel Michael Corleone wybrał się w trakcie kręcenia zdjęć do trzeciej części filmu. A było to tak...
 
Pod koniec marca 1990 roku ekipa Coppoli kończyła kręcić w Palermo sycylijskie wątki „Ojca chrzestnego III". Wtedy to Al Pacino wpadł na pomysł zorganizowania krótkiego wypadu do Corleone. Na miejscu, aktor wraz z przyjaciółmi – Andym Garcią i Diane Keaton, zatrzymał się w Belvedere. Tam, próbując mówić w języku sycylijskim, Pacino przedstawił cel swojej wizyty, chciał odnaleźć w Corleone krewnych. Mówił o swoim dziadku, który nazywał się John Gelardi, urodził się dokładnie w Corleone, i jak wielu Sycylijczyków wyemigrował za chlebem do Nowego Jorku. Luciano Saporito, właściciel hotelu (jest nim do dziś), zaprosił gości na ucztę do A’Giarry, a tam aktor poprosił gospodarza o wykonanie kilku telefonów, w celu ustalenia czy przebywają tu jacyś spokrewnieni z nim Gelardi. Każdy z rozmówców Saporito uważał, że mężczyzna robi sobie z nich żarty i odkładał słuchawkę. Pacino opuścił miasteczko pełen rozczarowania. Może wynik poszukiwań byłby inny, gdyby nie to, że wizyta słynnego aktora i niecodzienne telefony miały miejsce 1 kwietnia? A ten dzień na Sycylii nie różni się niczym swoją obyczajowością od tego, jak się go obchodzi w Polsce.

Tekst pierwotnie ukazał się na stronie film.org.pl


James Franco parodiuje "Gwiezdne Wojny" w SNL

James Franco parodiuje trailer "Gwiezdnych wojen" w programie Saturady Night Live.


Show słynie z genialnych parodii, ale ta przebija wszystko co do tej pory powstało. Księżniczka Leia jeszcze nigdy nie była aż tak wspaniała.


sobota, 6 grudnia 2014

Demontaż "Mechanicznej pomarańczy"



Film potępiony w Wielkiej Brytanii za, jak uważano, nawoływanie do wstępowania do młodzieżowych gangów i szerzenie, tak jak bohaterowie dzieła, „ultraprzemocy”. Stanley Kubrick wstrząśnięty tymi oskarżeniami rzucanymi w stronę „Mechanicznej pomarańczy” postanowił wycofać obraz z tamtejszej dystrybucji. Film ponownie powrócił na ekrany dopiero w 2000 roku. U nas, po 43 latach od premiery, amerykański klasyk znów wraca do kin.


Mamy rok 1968, Kubrick skończył już prace nad „2001: Odyseją kosmiczną” i przygotowuje się do nakręcenia filmu o Napoleonie. Ktoś jednak robi to pierwszy, a tą osobą jest Siergiej Bondarczuk, mający już na koncie ekranizację „Wojny i Pokoju”. Jego film nosił nazwę „Waterloo”, gdzie w rolę francuskiego wodza wcielił się Rod Steiger. Dzieło przyniosło klapę finansową i skutecznie zniechęciło wytwórnie do dania Kubrickowi zielonego światła na zrealizowanie jego projektu. Marzenia o wielkich scenach batalistycznych i obsadzeniu Jacka Nicholsona jako głównego bohatera obróciły się w niwecz, a zgromadzenie setek stron dokumentacji poszło na marne. 

W swoim domu w Wielkiej Brytanii Kubrick posiadał ogromne zbiory książek, z których część znajdowała się w stercie tych cierpliwie czekających na ich przeczytanie. Pewnego wieczoru wpadła mu w ręce „Mechaniczna pomarańcza”, powieść Anthony’ego Burgessa, którą otrzymał od Terry’ego Southerna, producenta „Dra Strangelove”. Reżyser przeczytał książkę w jeden wieczór i jeszcze pod koniec pierwszej części był przekonany o tym, że z tego materiału powstałby świetny film. Przez kilka kolejnych dni wracał do lektury pielęgnując w sobie uczucie ekscytacji. W głowie twórcy zaczęły pojawiać się kolejne sceny jego przyszłego arcydzieła.


Historia przeniesienia dzieła Burgessa na wielki ekran mogła się jednak potoczyć zupełnie inaczej, gdyż autor początkowo sprzedał prawa do jej ekranizacji Mickowi Jaggerowi z The Rolling Stones za 500 dolarów. W roli reżysera widziano Johna Schlessingera, ten jednak uznał, że brutalność powieści nie jest tematem, z którym chciałby się zmierzyć.

To co dla Schlessingera nie było atrakcyjne Kubricka oczarowało. Uznał on „Mechaniczną pomarańczę” za wspaniałe dzieło wyobraźni, postacie za dziwaczne i ekscytujące, a przedstawione idee za błyskotliwie rozwinięte. Również język powieści – slang oparty na języku rosyjskim, który sam autor nazwał Nadsat, wydał się reżyserowi olśniewający. Dziwaczny tytuł książki odnosił się do mowy ludzi z Malezji, gdzie Burgess spędził kilka lat. W tamtejszym języku „orang” znaczyło tyle co „człowiek” (oryginalny tytuł dzieła to „Clockwork Orange”).

(...)


O ile przy „2001: Odysei kosmicznej”, powstałej na podstawie opowiadania Arthura Clarke’a, reżyser ściśle współpracował z autorem oryginału, o tyle przy pracy nad „Mechaniczną pomarańczą” jego kontakt z Burgessem był znikomy. Pisarz otwarcie przyznawał potem, że film Kubricka zupełnie mu się nie podoba. Może to dlatego, że nie dostał od niego żadnych pieniędzy? Największe odstępstwo na jakie pozwolił sobie reżyser w stosunku do literackiego pierwowzoru dotyczyło samego zakończenia. Kubrick, pisząc scenariusz, opierał się na amerykańskim wydaniu książki, gdzie wydawca usunął ostatni rozdział, w którym mowa o powrocie Alexa na łono społeczeństwa. W prawdzie do twórcy dotarł brakujący rozdział, jednak zdecydował się on na bardziej gorzki finał, gdzie zło jest stałą częścią ludzkości. „Odyseja kosmiczna” mówiła o przezwyciężaniu człowieczeństwa, zaś „Mechaniczna pomarańcza” to fatalistyczna opowieść o tym, czego z człowieka nie da się wyplenić - skłonności do okrucieństwa.

Kubrick otwarcie przyznawał, że przewiduje to, że przemoc w przyszłości stanie się narastającym problemem. Uważano niegdyś, że ostrze satyry „Mechanicznej pomarańczy” jest szczególnie angielskie i odnosi się do brytyjskiego społeczeństwa. Jednak w świetle narastającej od lat brutalności człowieka wobec człowieka, dzieło Stanleya Kubricka jest dziś być może jeszcze bardziej aktualne niż kiedyś. 

Cały artykuł dostępny jest w numerze 12/2014 magazynu "Nowa Fantastyka"
 



piątek, 5 grudnia 2014

"John Wick" - tańczący z pistoletami (recenzja)

John Wick mógłby stać się bohaterem miłośników zwierząt. To zamordowanie jego psa staje się dla bohatera przyczynkiem do chwycenia po latach za broń i wymierzenia sprawiedliwości na własną rękę. Brzmi nieco irracjonalnie i zwyczajnie głupio. Jednak film z Keanu Reevesem nie jest żadną plamą na honorze kina akcji, te pojawiają się tylko na ścianach pomieszczeń, w których Wick przelewa krew kolejnych rosyjskich gangsterów.


Za kamerą stanęli kaskaderzy, którzy wystąpili w wielu produkcjach, gdzie pada więcej kul niż słów. Ich doświadczenie pozwoliło im wypełnić "Johna Wicka" efektownymi scenami akcji rodem z gier komputerowych. Związki ze światem elektronicznej rozgrywki twórcy sygnalizują zresztą, kontrastując ekranową rozwałkę z krótką sceną, w czasie której jedna z postaci oddaje się wirtualnej strzelaninie.

Fabuła nie należy do szczególnie wymyślnych, ale w tym wypadku silenie się na zawiłości scenariusza byłoby zupełnie zbędne. Akcja ma gonić akcję, a każda ma być jeszcze większym zastrzykiem adrenaliny niż poprzednia. John Wick to były zabójca, najlepszy w swoim fachu. Wcześniej pracował na usługach rosyjskiego mafiosy, Viggo Tarasova. Po latach wiernej służby Wick odszedł od swojego szefa, by się ustatkować i założyć rodzinę. Niestety jego żona umiera na raka, a Wick popada w rozpacz i depresję. Jako ostatni prezent od swojej ukochanej dostaje suczkę. Syn Tarasova ma to nieszczęście, że jednym uderzeniem pałki zabija szczeniaka, bezlitośnie okłada nią też bohatera i kradnie jego Mustanga. W tym momencie kończy się emerytura prawdziwej legendy wśród zabójców, a zaczyna taniec śmierci, którego rytm dyktuje John Wick.


Ów danse macabre odbywa się przy świetnie skomponowanej ścieżce dźwiękowej, na którą składają się wyborne kawałki muzyki elektronicznej. Dźwięki te stanowią podkład do krwawego baletu Reevesa, któremu lepiej wychodzi wymierzanie ciosów i pociąganie za spust niż jego "kwadratowa" gra aktorska. Przypomina on jednak, że mimo pięćdziesiątki na karku jest jednym z mistrzów kina akcji, któremu należy się medal i wszelkie honory. Jego zręczność, strzeleckie popisy, brawurowa jazda i niemal niema rola zabijaki, któremu nikt nie podskoczy, stanowią o sile tego, nawiązującego do starego kina akcji, filmu.

"John Wick" nie ma do zaoferowania niczego odkrywczego, gra na utartych schematach i jest do cna przewidywalny. Ba, twórcy cytują nawet filmy, w których sami się pojawili - majestatycznie kroczący Reeves został identycznie ukazany w "Constantine", przy którym pracował Stahelski, jeden z reżyserów "Wicka". Mimo to udało im się stworzyć rasowe kino akcji, bodaj najlepszy film tego nurtu mijającego roku. Jak to się mawia w amerykańskim slangu, jest po prostu wick-ed.

Źródło: Stopklatka.pl