poniedziałek, 23 lutego 2015

"Biały Bóg" (recenzja)



„Biały Bóg” swoim przesłaniem wyraźnie nawiązuje do innego filmu o podobnie brzmiącym tytule, do „Białego psa”. Równie trafnym skojarzeniem będzie „Folwark zwierzęcy” autorstwa George’a Orwella. W obu przypadkach zwierzęta posłużyły jako metafora, czy to manifestu antyrasistowskiego, czy też jako ostrzeżenie przed systemami totalitarnymi. Ten sam zabieg wykorzystuje Kornel Mundruczo, który poprzez postać psa Hagena mówi o uciemiężeniu i o dojrzewającej rewolucji.


Węgierski reżyser „Białym Bogiem” tworzy swój artystyczny komentarz zarówno do obecnej sytuacji politycznej w jego ojczyźnie, jak i do krwawych zrywów ludności z przeszłości. Dziś państwo to dotkliwie odczuwa gospodarczą plajtę, którą zgotowała mu prawicowa partia rządzona przez Viktora Orbana. W co bardziej liberalnych kręgach mówi się wręcz o faszystowskiej dyktaturze. Przyjmowanie kolejnych kontrowersyjnych ustaw bijących w trwałość demokracji, czy też polityka zagraniczna wywołują liczne sprzeciwy i negatywne reakcje zagranicznych rządów. Najbardziej cierpią obywatele, których frustracja na kryzys i cały zastany obraz zaczyna się objawiać coraz bardziej jawnym sprzeciwem. Historia udowodniła, że Węgrzy potrafią się zbuntować, a kiedy jest to konieczne, to i powstańcze idee nie są im obce. Tu dochodzimy do sceny, w której niczym w postapokaliptycznym filmie na puste ulice miasta wybiegają chmary rozwścieczonych psów. Wszystko to dzieje się przy dźwiękach „Węgierskich Rapsodii” Franciszka Liszta, które dla reżysera stanowią pieśń buntu mogącą powieść tłumy na barykady. Pytanie o to, czy podobna sytuacja, w której zamiast zwierząt to ludzie wychodzą na ulice, i która mogłaby się stać częścią najnowszej historii Węgier, pozostawia Mundruczo otwartym.


Jednym z najprostszych mechanizmów służących do wytłumaczenia genezy rewolucji jest degradacja społeczna, klasowy upadek. Taki los dotyka wspomnianego rudego czworonoga, który wcześniej wiódł szczęśliwy psi żywot u boku dziewczynki o imieniu Lili. Z zadbanego mieszkania zostaje wyrzucony przez ojca bohaterki na bruk. Życie na ulicy jest w stanie zmienić nie tylko człowieka, ale jak się okazuje, każde stworzenie, gdyż Hagen z poczciwego psiaka przemieni się w pełną nienawiści, żądną krwi bestię. Kolejne potyczki z tytułowymi „białymi bogami”, czyli po prostu z ludźmi, którzy są albo zupełnie obojętni na los Hagena i innych psów lub wręcz stają się ich oprawcami, przyczyniają się do chęci wzięcia przez bohaterów wszystkiego w swoje…łapy.

Historia w „Białym Bogu” została opowiedziana z dwóch różnych perspektyw – psiej i z punktu widzenia Lili. Zarówno dziewczynka, jak i Hagen są outsiderami spotykającymi się z brakiem zrozumienia i wykluczeniem. Przez ich pryzmat poznajemy obecną kondycję społeczną Węgier oraz dostajemy pytania dotyczące politycznej współczesności. Niemniej „Białego Boga” można również czytać w sposób uniwersalny i odnieść go do każdego innego państwa w dowolnym okresie historycznym. 


Mundruczo odważnie łączy w swoim filmie przeciwstawne sobie gatunki. Przynajmniej w teorii tak skrajnie różne komponenty nie powinny dać się połączyć w jedno. A jednak! Całość można określić jako wymieszanie disney’owskiej baśni z kinem grozy klasy B. Gdzieniegdzie udało się nawet wepchnąć elementy znane z filmów sensacyjnych, akcji czy też dramatów więziennych. Pierwsze sekwencje dzieła zapowiadają jakoby mielibyśmy mieć do czynienia z kinem familijnym. To jednak tylko gra ze strony reżysera, gdyż wkrótce cała perspektywa zostanie zachwiana i wywrócona do góry nogami. Mundruczo udowadnia, że choć nie miał wcześniej styczności z kinem gatunkowym, to nie kryje ono przed nim żadnych tajemnic. Balansowanie na granicy kina artystycznego i kiczu jest niebezpieczne i łatwo doprowadzić do porażki na tym polu. Jednak w tym wypadku całość została poprowadzona przez twórcę bezbłędnie. W tym kontekście nie dziwi zdobycie przez „Białego Boga” canneńskiej nagrody w sekcji „Un Certain Regard", bo mimo że film oparty jest na ogranych na wszelkie sposoby kliszach, to nie można mu odmówić oryginalności.

W dziele węgierskiego twórcy uszu dobiegają nie tylko głosy dawane przez psy. W filmie słychać też głos samego reżysera, w równej mierze jego artystyczną wypowiedź, co ważne zdanie w politycznym dyskursie.   

Ocena: 8/10

 

poniedziałek, 2 lutego 2015

„Teoria wszystkiego” – Krótka historia geniusza i jego żony (RECENZJA)



Nieuleczalna choroba i wyrok: „zostały ci dwa lata życia”. Stephenowi Hawkingowi udaje się przezwyciężyć los i jeszcze przez długie lata rozwijać się w swojej dziedzinie nauk. Tego samego nie da się powiedzieć o Jamesie Marshu, którego pokonała filmowa biografia genialnego astrofizyka.

Obraz rozpoczyna scena, w której Hawking wraz ze swoim przyjacielem pędzi na rowerze przez ulice miasta. Młody, pełen życia, ale tylko do czasu, kiedy znowu będzie poruszał się na kółkach, ale już wózka w wyniku postępującego stwardnienia zanikowego bocznego. Nim jednak to nastąpi poznaje dziewczynę, Jane. Bezgranicznie się w sobie zakochują, a kobieta postanawia pozostać u boku Stephena nie bacząc na to, że według lekarzy nie mają zbyt wiele czasu na wspólne życie. I tak oto rozpoczyna się ten pełen wytartych klisz dramat rodzinny wszyty w kino biograficzne z charakterystycznymi dla tego nurtu uproszczeniami.

Marsh już kilkukrotnie przedstawiał na ekranie to, co wymyka się jednoznaczności. Reżyser kocha niezwykłe historie i potrafi je sugestywnie zobrazować, co udowodnił w oscarowym „Człowiekiem na linie” i równie świetnym „Projektem Nim”. To wszystko były jednak dokumenty, budziły one emocje, jednak z filmem fabularnym, twórcy nie udaje się już tak intensywnie wpływać na odczucia widza.

Niebanalna postać Stephena Hawkinga i jego genialnego umysłu stają się dla Marsha przyczynkiem do opowiedzenia zupełnie innej historii. Zdawać by się mogło, że obraz skupia się na postaci naukowca, jego zmaganiu się z chorobą oraz dochodzeniu do stworzenia teorii wyjaśniającej sens i celowość całego wszechświata. Reżysera nie tak bardzo interesuje jednak kosmos rozważań Hawkinga, co mikroświat jego żony, w końcu scenariusz bazował na książce napisanej przez Jane. „Teoria wszystkiego” wyrasta na opowieść o siłowaniu się kobiety z losem i walce z jego kolejami. Wychodzi to jednak nudno i przewidywalnie. Zamiast równań wyjaśniających fenomenalne zjawiska, dostajemy sumę dwóch czynników, którymi są banał i  schematyczność scenariusza o dążącej do normalności brytyjskiej rodzinie.


Najjaśniejszym punktem na nieboskłonie filmu jest jego obsada – nie dziwią nominacje do Oscara dla grających główne role aktorów. Eddie Redmayne perfekcyjnie wciela się w Hawkinga i mimo ograniczonych środków, gra przecież człowieka praktycznie pozbawionego mimiki, udaje mu się wyrażać szeroką gamę emocji. Uderza też jego fizyczne podobieństwo do fizyka, podobnie jest w przypadku Felicity Jones jako Jane. Aktorka przekonująco odmalowuje bagaż doświadczeń i rozterek bohaterki, robiąc wszystko by tchnąć prawdziwe życie w to papierowe, pozbawione chemii małżeństwo.

Tak oto „Teoria wszystkiego” mknie przez srebrny ekran niczym spadająca gwiazda przez nocne niebo. Lśni i zachwyca, ale tylko przez chwilę, bo zaraz to wszystko mija pozostawiając po sobie zupełną nicość, i cały czar pryska.

Ocena: 4/10