Olivier Dahan, reżyser filmu, który w przeszłości opowiedział już o losach Edith Piaf w swoim, nagrodzonym wieloma statuetkami, „Niczego nie żałuję…” zdawać by się mogło, że wie jak sportretować życie postaci historycznej dla świata popkultury. Błąd! „Grace…” to film o… trudno powiedzieć o czym. Twórca nie wie, o kim chce mówić w swoim dziele. Bohaterka jawi się jako hollywoodzka sława, innym razem skupiona jest na dążeniu do perfekcji w byciu monarchinią, bywa też zwykłą kobietą czy też zawiedzioną małżeństwem żoną. To obraz z pogranicza filmu biografistycznego, politycznego czy też dramatu lub, o zgrozo, opery mydlanej. Zbyt dużo ukradkowych spojrzeń na maski przywdziewane przez bohaterkę, zamiast jednego dogłębnego.
Akcja filmu rozgrywa się w 1961 roku,
czyli pięć lat po tym jak Grace Kelly, aktorka znana z „W samo południe”
czy też produkcji Alfreda Hitchcocka, stała się żoną księcia Rainiera
III, władcy Monako. Reszta to już fantazja reżysera na temat tego, jak
układały się losy dziewczyny na dworze. A nie jawiły się one w różowych
barwach. Dawne życie w świetle fleszy znika na dobre, nawet propozycja
kolejnej roli u Mistrza suspensu zostanie odrzucona.
Po
naciągniętej skórze policzków Grace, granej przez Nicole Kidman,
spłynie wiele łez. Dziwi dlaczego to właśnie blisko 50-letnia była żona
Toma Cruise’a została obsadzona w roli młodszej od niej o 14 wiosen
aktorki. Kidman musiała poddać się zabiegom odmładzającym, aby
móc wcielić się w Kelly. Efektem tego wypełniona botoxem nieruchoma
twarz pokazywana w częstych zbliżeniach. To próba zajrzenia w życie
wewnętrzne księżnej? Bycia przy niej w jej najbardziej intymnych i
emocjonalnych momentach życia? Zabieg ten wypadł blado. Zamiast
czuć smutek bijący z zapłakanych i zaczerwienionych oczu bohaterki
opanowuje nas jedynie irytacja wynikająca z faktu, że cały ekran
ponownie szczelnie wypełnia zbliżenie na Kidman.
Gdzie się podział pełen ekspresji Tim
Roth? Jego książę Rainier to wypalający sterty papierosów człowiek
pozbawiony emocji. Ich upust daje tylko w dwóch scenach filmu, na co
dzień będąc snującym się po salonach milczącym gburem. Pomijam fakt, że
jedyne podobieństwo aktora do prawdziwej postaci ukryte jest w
charakterystycznym wąsie pod nosem.
Film
naładowany jest wręcz nieznośnym patosem, który wylewa się z niego w
ogromnych ilościach osiągając swoje apogeum w scenie finałowej.
Od dialogów i słów pełnych takich haseł jak: rodzina, miłość, nadzieja,
wiara, ojczyzna, tym mniej wytrzymałym widzom może się zrobić
niedobrze. Można by na podstawie „Grace…” napisać poradnik motywujący,
który byłby później lekturą dla zagubionych w życiu ludzi.
Ciekawym
pomysłem było zastosowanie kilku tricków znanych z kina sprzed lat –
przykładem scena, w której Grace prowadzi samochód, czy też pokazanie na
przedzielonym ekranie rozmawiających przez telefon bohaterów. Szkoda
tylko, że Dahan i to robi w sposób chaotyczny i bez konsekwencji. Odwołaniem
do przeszłości są też wzorowo odwzorowane pełne przepychu stroje. To
zasługa kostiumografki Gigi Lepage, dzięki której kreacje i biżuteria
księżnej mogą stanowić wręcz przykład doskonałej lekcji z zakresu
historii mody. Scenografce Delphine Mabed zawdzięczamy za to
piękne wnętrza pałacu wpisujące się w wyobrażenie o bajkowym życiu
monakijskiej monarchii.
„Grace księżna Monako” to zdecydowany niewypał jako film otwierający tegoroczny festiwal w Cannes i doskonały pokaz desperacji Kidman w zmaganiu się z postępującym wiekiem. To też, momentami, miła w odbiorze bajka przesycona patosem. Nie za wiele. Umarła księżna, niech.. i niech tak już zostanie.
Źródło: http://film.org.pl/r/recenzje/grace-ksiezna-monako-55254/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz