W dzisiejszym świecie równie niebezpieczna, co broń palna, potrafi
okazać się klawiatura komputera. Nic dziwnego, że Michael Mann, spec od
filmów na pograniczu thrillera i sensacji wziął na warsztat temat
cyberataków. Zwłaszcza, że w jego perspektywie w tej działce równie
często łamie się zabezpieczenia sieci, co biega się z pistoletem przy
boku.
Od ostatniej kinowej produkcji reżysera minęło aż sześć lat. Czy przełożyło się to na dopracowanie najnowszego filmu i uczynienie z niego kinowego majstersztyku? Zdecydowanie nie. Co prawda nie możemy mówić o nudzie, jaką laik mógłby odczuwać przy programowaniu zero-jedynkowym, ale dzieło Manna nie przejawia też żadnego geniuszu na miarę Jobsa czy Gatesa.
W „Hakerze” odbijają się obawy współczesnego świata – dramatyczne sytuacje gospodarcze, włamania do ściśle strzeżonych systemów informatycznych. Dzięki wirusowi, który niebotycznie podwyższa rynkowe ceny soi, komuś udaje się zgarnąć wielomilionową sumę. Skala przekrętu jest ogromna, dlatego jego rozpracowaniem zajmują się amerykańscy oraz chińscy specjaliści. Jednak rozgryzienie sprawy jest możliwe tylko z pomocą Nicholasa Hathawaya, tytułowego hakera, który odsiaduje wyrok w więzieniu. Jego stary kumpel, Chen Dawai, obecnie chiński agent specjalny, wyciąga go zza krat i razem z ludźmi z FBI angażują się w uchwycenie odpowiedzialnych za całe zamieszanie.
Fabuła niekiedy plącze się niczym kable w serwerowni dostarczając
widzowi kilku nieoczywistych zwrotów akcji, jednak nie obyło się też bez
niedociągnięć scenariusza. Na szczęście Mann umiejętnie potrafi wyważyć
proporcje pomiędzy wybuchowymi scenami akcji, a spokojniejszymi
momentami służącymi rozwojowi historii. Dzięki temu mielizny ekranowej
historii nie są aż tak drażniące, a miłośnicy „Gorączki” czy „Miami
Vice” szybko odnajdą się w uniwersum „Hakera”. Gorzej twórcy wyszło za
to napisanie postaci. Są one zaledwie zarysowane, posiadamy o nich
strzępki informacji, nie poznajemy ich wnętrza i motywacji. Bohaterowie,
niczym pionki na szachownicy, skaczą z miejsca na miejsca, raz są w
USA, następnie w Hong Kongu czy Dżakarcie. Są bardziej narzędziami
służącymi pchaniu fabuły na przód niż ludźmi z krwi i kości.
Szkoda
trochę znanego z „Thora” Chrisa Hemswortha, odtwórcy głównej roli,
który po udanej roli w „Wyścigu”, tworzy w „Hakerze” niezbyt ciekawą
kreację. Hathaway’owi daleko do bycia ślęczącym przed komputerem nerdem z
nadwagą, to bardziej nadczłowiek obdarzony genialnym umysłem oraz
wachlarzem umiejętności równie szerokim, co jego klatka piersiowa. Z
taką samą łatwością porusza się po cybernetycznym świecie, co pięściami
t(h)oruje sobie drogę przez zgraję azjatyckich bandziorów. Brzmi
interesująco, ale wypada mało wiarygodnie i „płasko”, podobnie jest z
resztą obsady.
Liczne niedoskonałości zatuszował Mann warstwą wizualną, która przez
„brudne” zdjęcia i liczne zbliżenia, wpisujące się w jego reżyserski
styl, nadrabiają to, co film traci na poziomie scenariusza. „Haker”
stawia przed nami okienko z dwoma guzikami – „Akceptuj” i „Odrzuć”. Ja
wybieram tę pierwszą opcję, mimo że w trakcie seansu ma się bardzo
często ochotę postawić na drugą możliwość.
Ocena: 5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz