Wkraczając pod dach tytułowego klubu, Ken Loach przedstawia nam
rozgrywającą się wśród zieleni Irlandii historię o starciu dwóch
przeciwstawnych światopoglądów. W swoim, jak mówią plotki, ostatnim
filmie nieco stronniczo, ale inteligentnie, walczy o ludzką godność,
sprawiedliwość i solidarność.
Tym dobrym jest postać historyczna - Jimmy Gralton (Barry Ward),
który po 10 lat pobytu w Ameryce wraca w rodzime strony, aby pomóc
swojej starej matce przy prowadzeniu gospodarstwa. Mężczyzna jest
lokalną legendą, człowiekiem, który niegdyś prowadził tutejszy Dom
Kultury. Miejscowi szybko rozpoznają, kim jest nowo przybyły i starają
się wymóc na nim reaktywację klubu. Słowo Jimmy'ego zamienia się w czyn i
w hrabstwie Leitrim, dzięki wspólnej pracy, znów staje słynny budynek.
Miejsce, gdzie przy dźwiękach amerykańskiego jazzu i zajęciach
edukacyjnych można choć na chwilę zapomnieć o kryzysie ekonomicznym i
ideach narodowego katolicyzmu. Tym złym w świecie Loacha jest
utożsamiający zacofanie ojciec Sheridan (Jim Norton), duchowny uważający
Graltona za niebezpiecznego aktywistę zagrażającego społeczności i
Kościołowi swoimi lewicowymi zapędami. Stawia on wiernym prosty wybór –
albo grzeszyć pląsaniem się w "komunistycznej tancbudzie" albo zadbać o
"czystość" miasta i całego kraju poprzez wyplenienie chwastu, za jakiego
ma Graltona.
Nie jest nowością w kinie Loacha opowieść o
człowieku z ideałami, ani forsowanie lewicowych poglądów. Reżyser w
"Klubie Jimmy'ego" nie jest jednak z tym nachalny, nie uprawia
propagandy. Oczywiste jest, z kim sympatyzuje, ale głos sprawiedliwie
oddany jest również lokalnemu księdzu, który nie zostaje wciśnięty w
ramy karykatury. Możliwe to było m.in., dzięki doskonałej obsadzie –
stonowany Norton i charyzmatyczny Ward.
Film portretuje wycinek historii Irlandii z jej
fobiami dręczącymi prowincjonalne społeczeństwo w latach 30. XX wieku.
Obrazu tego dopełnia scena starcia oddziałów IRA z miejscowymi
liberałami. Twórca stawia na poważny ton, ale pozwala też na wybrzmienie
w scenariuszu odrobiny humoru. W końcu, gdzie można pożartować, jeśli
nie w wypełnionym śmiechem klubie?
"Klub Jimmy'ego"
to opowieść o ludziach jednoczących się w imię małej inicjatywy w
spolaryzowanym społeczeństwie, gdzie dla drugiej strony ich drobne
marzenie urasta do rozmiarów burzącego zastany ład rewolucyjnego aktu.
Gralton to jedyny Irlandczyk, który był deportowany ze swojej ojczyzny.
Pozostaje mieć tylko nadzieję, że sam Loach nie pójdzie w ślady swojego
bohatera i nie opuści świata kina. Jeśli jednak to się stanie, to jego
ostatnie słowo i tak pozostanie na długo w pamięci widzów.
Stephen King doczekał się już wielu ekranizacji swoich powieści. W przypadku jego syna, Joe'ego Hilla, "Rogi", są jego pierwszym dziełem zaadoptowanym na potrzeby filmu. Ich seans nie daje co prawda diabelskiej przyjemności, ale nie kłuje też po oczach.
To, co sprawdzało się na kartach książki, na ekranie nieco szwankuje. Mam tu na myśli rozpiętość gatunkową, z jaką musiał się zmierzyć Alexandre Aja. Reżyser upycha w swoim filmie elementy satyry, romansu, trochę horroru i kryminału oraz baśni. Twórca finezyjnie przemieszcza się pomiędzy kolejnymi schematami, ale przy takim nagromadzeniu dróg, w które skręca film, nie sposób było uniknąć wrażenia braku zdecydowania na to, którą ścieżką ostatecznie podążyć.
Rola Iggy'ego Parisha to dla Daniela Radcliffe'a zdecydowany przełom. Aktor, kojarzony przede wszystkim jako Harry Potter, dostał szansę definitywnego zerwania z wizerunkiem młodego czarodzieja. Oczywiście ta sztuka udała mu się już przy jego poprzednich występach w "Kobiecie w czerni" czy w "Słowie na M", jednak nigdy wcześniej nie widzieliśmy go tak wściekłego, pijącego i palącego oraz demolującego figurkę Matki Boskiej.
Jak to często bywa, jego furia spowodowana jest przez kobietę. Nie, to
nie wynik zwykłego rozstania kochanków, ukochana Iggy'ego została
zgwałcona i zamordowana i to właśnie on w oczach społeczności małego
miasteczka ponosi za to odpowiedzialność. Wielu w takim momencie
chwyciłoby za butelkę i wyklęło Boga. Chłopak nie stanowi w tym wypadku
wyjątku, jednak większość obudziłaby się następnego dnia jedynie z
kacem, zaś Iggy zamiast bólu głowy odkrywa, że wyrosły na niej rogi. Te
sprawiają, że ludzie zaczynają przed nim odkrywać wszystkie swoje
tajemnice oraz skryte pragnienia i przemyślenia. Mogąc zdobywać takie
informacje bohater rozpoczyna swoją misję jako samotny mściciel chcący
dorwać prawdziwego zabójcę, który kryje się gdzieś w tej małej górskiej
mieścinie.
Brzmi to jak naprawdę dobry materiał filmowy i przez
blisko połowę obrazu faktycznie taki dostajemy. Dopiero później nieco
monotonne retrospektywy i przewidywalne rozwiązania psują zabawę. Na
szczęście Aja potrafi po drodze nieco rozśmieszyć komediowymi wręcz
scenami, lekko wzruszyć wielką miłością oraz od czasu do czasu wciągnąć w
kryminalną intrygę. Mogłoby być ostrzej, a tak "Rogi" okazują się być
nieco przytępione, jednak dalej są w stanie na siebie nadziać.
Nie ma co udawać i mydlić sobie oczu, Luke Greenfield tworząc film "Udając gliniarzy"
popełnił prawdziwą zbrodnię. Nie przysługują mu żadne okoliczności
łagodzące czy prawo łaski. Nawet sprawy policjantów z "W11" wydają się
bardziej pasjonujące w zestawieniu z jego opowieścią o dwóch facetach
podszywających się pod tytułowych gliniarzy.
Justin i Ryan, odpowiednio Damon Wayans Jr. i Jakie Johnson znani z serialu "Jess i chłopaki",
to para kumpli, którzy dawno już ukończyli szkołę i są w wieku, w
którym powinni piąć się już po szczeblach kariery oraz mieć ustatkowane
życie. Można ich jednak wpisać jedynie na listę nieudaczników z zerową
liczbą sukcesów na koncie. Justin, ten nieco bardziej dojrzały, próbuje
sprzedać swój pomysł na grę komputerową, a jakże, o policjantach. Ryan,
ten który wpierw działa, później myśli, gra w football amerykański z
dzieciakami i żyje z tego, co udało mu się zarobić na występie w spocie
reklamowym. Na jedną z imprez wybierają się przebrani za policjantów, a
wracając z niej odkrywają, że ludzie, biorąc ich za prawdziwych
funkcjonariuszy, słuchają ich poleceń, zaś kobiety rzucają im namiętne
spojrzenia i wpadają w ramiona – w końcu "za mundurem panny sznurem".
Panowie postanawiają dłużej korzystać z tych przywilejów – kupują
radiowóz i zaczynają kosztować życia stróżów prawa.
Początkowe
odkrywanie "mocy" i zabawy bohaterów balansujące na granicy tego co
określone przepisami, a często nawet je przekraczające, można jeszcze
zaakceptować i czerpać z nich umiarkowaną frajdę. Szybko jednak "Udając
gliniarzy" robi się skrajnie przewidywalne, a i humor zamiast bawić
zaczyna irytować. Na przestrzeni ostatnich lat różni twórcy dostarczyli
nam kilku filmów o "dorosłych dzieciach", przykładem trylogia "Kac
Vegas". Obrazy te radziły sobie jednak dużo lepiej niż produkcja
serwowana przez Greenfielda. Na ekranie obserwowaliśmy już wielu
kumpli-gliniarzy, by wspomnieć tylko bohaterów z serii "Jump Street",
czy policjantów z "Supersamca". Raczej nikt z nich nie chciał by podać
ręki Justinowi i Ryanowi.
Od "Udając gliniarzy"
nie oczekiwano przełomu, ale skoro to komedia to film mógłby być
chociaż zabawny. Reżyserowi najlepiej by było założyć kajdanki na ręce i
przypomnieć mu, że ma prawo do zachowania milczenia. Chyba
najmądrzejszym posunięciem z jego strony byłoby zastosowanie się do
niego. Bo jeśli zdecyduje się nakręcić sequel to pozostaje już tylko
złożenie mu pozwu i żądanie najwyższej kary.
Dracula narodził się już ponad wiek temu. Przez ten czas
sukcesywnie dostawał angaże w kolejnych produkcjach filmowych. Tym razem
do wieka jego trumny zapukał Gary Shore. Na potrzeby hollywoodzkiej
produkcji wampir zerwał z wizerunkiem trupio bladej maszkary, która jest
ucieleśnieniem zła. Dracula przyjął przystojną twarz Luke’a Evansa, a
swoim celem uczynił obronę własnej rodziny i poddanych.
Historia o VladziePalowniku, którą snuje Shore,
nie jest zbyt mocno spokrewniona z powieścią gotycką, z której wywodzi
się Dracula, i w której konwencji czuje się on najlepiej. Ten, kto
liczył na mroczny klimat budowany przez puste zamczyska ze szpiczastymi
wieżami, w których wnętrzach słychać tylko świszczący wiatr i
dobiegające z pobliskich lasów wycie wilków, ten mocno się zawiedzie w
trakcie seansu "Draculi: historii nieznanej".
Filmowi bliżej do baśni wymieszanej ze scenami batalistycznymi
rodem z „300”. Gdyby Maleficent, w którą wcielała się Angeline’a Jolie w
„Czarownicy”, była mężczyzną, a zamiast skrzydeł i rogów miałaby kły,
to prawdopodobnie niewiele by ją różniło od słynnego wampira, którego
gra Evans. Te dwie filmowe postacie łączy to, że w imię wyższych idei przechodzą na stronę zła.
Vlad to troskliwy mąż, jeszcze bardziej opiekuńczy ojciec i
szanowany przez swój lud władca. Gdy był dzieckiem, został oddany w ręce
tureckiej armii, gdzie z wiekiem stał się jednym z najgroźniejszych
wojowników nabijającym swoim przeciwników na pal, stąd jego przydomek.
To na szczęście stanowi już dla niego przeszłość.
Przez lata pielęgnował w sobie uczucie nienawiści do Turków,
a gdy ci zjawiają się na terenie jego państwa i żądają, by oddał im
1000 chłopców oraz swojego syna, by zostali oni wcieleni do ich armii,
Vlad postanawia się zbuntować. Jest to jednoznaczne z rozpętaniem wojny, bohater szybko znajduje jednak sposób na to jak wybrnąć z tej fatalnej sytuacji – przemienia się w potężnego wampira.
Choć tytuł filmu wspomina o „nieznanej historii”,
to jest ona doskonale znana. Inspiracją dla scenarzystów do stworzenia
głównego bohatera była prawdziwa postać VladaPalownika,
który zapisał się na kartach historii XV-wiecznej Transylwanii. Czy
film ma faktycznie do zaoferowania coś, co można by było określić mianem
„nieznanego”, coś co uwiedzie widzów?
„Dracula...” zamiast z impetem wbić zęby w szyję, tylko delikatnie kąsa, choć przyznać trzeba, że w scenach batalistycznych film robi wrażenie
nie mniejsze niż krzyż i święcona woda na wampirze. Na szczęście
Shore’owi udaje się sprawić, że nie mamy ochoty czym prędzej wbić
osikowego kołka w serce upiora, by zakończyć jego oglądanie na ekranie.
„Dracula...” broni się jako mroczna bajka o romantycznym charakterze, cóż z tego, że naiwna, toż to prawo baśni.
Celem twórców było jak największe uczłowieczenie jednego z najpopularniejszych monstrów popkultury.
Udało im się to bezbłędnie, bo Vlad niesie zniszczenie i strach jedynie
z przymusu, by zaraz potem wrócić do najbliższych i objąć ich swoim
ramieniem. Niektórym może przypaść do gustu opowieść o „tatuśkowatym”
wampirze, inni, przyzwyczajeni do bardziej mrocznych wizji, przeklną ją i
skażą na potępienie.
Jakby nie było - Dracula znowu wróci do swojej
trumny i będzie w niej czekał do czasu, gdy ktoś znowu będzie chciał
przypomnieć jego legendę. Bez względu na to jakich produkcji mu
poświęconych się jeszcze doczekamy, to i tak jego „popkulturowej
nieśmiertelności” nikt nie będzie mu w stanie odebrać.
Zbigniew Religa, postać wybitna dla polskiej medycyny i
kardiochirurgii, po ponad pięciu latach od swojej śmierci doczekał się
wystawienia mu celuloidowego pomnika. Na szczęście Łukasz Palkowski,
reżyser, nie zapomina o tej ciemniejszej, po prostu ludzkiej stronie
profesora. To nie obraz „boga”, a człowieka.
Wydarzenia opowiedziane w filmie obejmują okres zaledwie trzech lat, od 1983-1986 roku. Tylko tyle i aż tyle, gdyż były to bodaj najważniejsze, ale i najtrudniejsze momenty w życiu Religi. Czterdziestoletni docent dostaje propozycję poprowadzenia kliniki w Zabrzu. Rozbudzone na stażu w USA marzenia lekarza-idealisty o pionierskich w Polsce przeszczepach serca będą mogły się w końcu zrealizować. Rzeczywistość rzuca mu pod nogi kłody. Kardiochirurg przeżywa kolejne porażki, jednak dzielnie stara się dopiąć swojego wielkiego celu.
Tomasz Kot miał już okazję zmierzyć się z kinem biograficznym i z rolą Ryśka Riedla. Z sukcesem przeniósł na ekran postać wokalisty Dżemu, to samo udaje mu się przy wcielaniu się w Zbigniewa Religę. Przygarbiony przechadza się szpitalnymi korytarzami, odpalając co chwilę kolejnego papierosa. Aktor nie przerysowuje swojej postaci, choć łatwo mógł popaść w parodię. Dokładnie oddaje gesty, ruch i charakterystyczne grymasy lekarza – tworzy wyrazistego bohatera, którego obserwujemy zarówno w życiu prywatnym i tym zawodowym. Reżyser nie boi się przywołać okresu ciężkiego kryzysu, jaki przechodził Religa po nieudanych zabiegach przeszczepu, kiedy to dużo pił, by zabić ból. Gdzieś pomiędzy scenami walki o każde ludzkie życie a kolejną śmiercią pacjenta, pada też pytanie o to, na ile mamy do czynienia z człowiekiem chcącym nieść pomoc, a na ile z osobą owładniętą rządzą osiągnięcia osobistego sukcesu. Czy to dalej leczenie, czy już prowadzenie eksperymentów?
Film stara się zadbać o realizm pracy chirurgów. Bohaterowie co rusz rzucają skomplikowanymi terminami medycznymi, na podstawie których można by było stworzyć mały słownik. W kilku scenach reżyser nie odrywa też kamery od widoku krwi i organów – stara się pokazać jak właściwie wygląda operacja, z czym ma do czynienia lekarz. Nad stołem, na którym leży pacjent nie raz dochodzi do desperackiej walki, aktów rozpaczy czy wściekłości, kiedy operujący nie raz rzucą soczystym przekleństwem.
"Bogowie" sprawnie pokazują obraz schyłkowej PRL, gdzie wszystkiego było brak, a żeby coś załatwić, najlepiej było usiąść wspólnie przy kieliszku. Film, w którym tak naprawdę wszystko kręci się wokół serca, przedstawia również jak w świadomości Polaków było ono zmitologizowane. Dla wielu nie był to tylko mięsień, tak jak dla Religi, a coś więcej – symbol, niczym serce Chrystusa czy Chopina. Świetnie oddaje to scena, w której kobieta poinformowana, o tym że jej mąż będzie miał przeszczep, pyta czy nie przestanie on jej kochać? W końcu tam kryją się uczucia, miłość. Mąż z kolei ma tylko nadzieję, że "nie będzie to serce Żyda albo pedała" – humorystyczna reminiscencja polskiej mentalności, która niestety często jest nadal aktualna.
Palkowski w swoim dziele umieścił jeszcze wiele rozładowujących napięcie scen. Jak na film, gdzie wiele rzeczy rozgrywa się na granicy życia i śmierci, sporo tu miejsca na humor. To słuszna decyzja ze strony reżysera, bo zbytnie naładowanie scen dramatyzmem byłoby niepotrzebną hiperbolą. Niestety twórcom i tak nie zawsze udaje się uniknąć popadania w skrajność, zwłaszcza gdy w tragicznych momentach rozbrzmiewa patetyczna muzyka, która potęguje dramat do granic. Zresztą wybory muzyczne reżysera są dla mnie największą zagadką. Pop-rockowe piosenki były chyba dobierane na zasadzie tego "co akurat leci w radiu”"
"Bogowie" są niczym praca Religi – to film niepozbawiony wad, ale ważny. Niemniej "operacja" Palkowskiego powiodła się.
W kinie grozy już chyba każdy motyw został
przewałkowany na niezliczoną liczbę sposobów. Nawiedzone domy, szpitale
psychiatryczne czy wreszcie sabaty czarownic. To wszystko już było,
jednak jak udowadniają twórcy "American Horror Story", jeżeli
wyeksploatowany gatunek wrzuci się w formę serialu telewizyjnego, może
on nas jeszcze zaskoczyć. Już czwarty sezon serii z podtytułem "Freak
Show" wchodzi na małe ekrany.
Za sukcesem serialu stoją Ryan Murphy (reżyser) i Brad Falchuk (scenarzysta) – ci sami panowie, którzy przed "American Horror Story" rozpoczęli swoją przygodę z serialami za sprawą "Glee". W młodzieżowo-musicalowej produkcji odwoływali się do rozpoznawalnych konwencji i nawiązywali do popularnych obrazów, takich jak: "High School Musical". W przypadku ich romansu z horrorem jest podobnie, tylko zamiast nawiązań do tańców Zaca Efrona, są odniesienia do "Amityville" czy "Dziecka Rosemary".
Z sezonu na sezon do obsady dołączają nowe nazwiska, acz kluczowi aktorzy zawsze pozostają ci sami, jednak już sama historia z każdą nową serią zaczyna się na nowo. I tak pierwsze odcinki serialu opowiadały o rodzinie zamieszkującej przeklęty dom, w którego murach skrycie znajdowali ci, którzy dokonali w nim żywota. W "AHS: Asylum" przenosiliśmy się do innego przeklętego miejsca, do szpitala psychiatrycznego, który działał w latach 60. XX wieku i był prowadzony przez zakonnicę, której daleko było do bycia świętą – w tej roli niedościgniona Jessica Lange. Trzeci sezon – "Coven", przedstawiał historię klanu czarownic walczącego o przetrwanie w walce z potężną kapłanką voodoo. O grupie odmieńców traktować będzie też "Freak Show", w którym poznamy przedstawicieli jednego z ostatnich amerykańskich gabinetów osobliwości.
(...)
"AHS" wypełnione jest pokaźną gamą popkulturowych zapożyczeń, które stanowią dodatkową atrakcję dla widza zaznajomionego z klasyką kina grozy. Nawiedzony dom, który dodatkowo posiada siłę destrukcyjnie wpływającą na zamieszkującego go wraz z rodziną psychiatrę Bena Harmona – mężczyzna rozważa pomysł spalenia budynku, kojarzy się jednoznacznie z "Amityville", gdzie posiadłość również wpływała na stan umysłu męskiego bohatera.
Popadanie w szaleństwo i obłęd objawiający się poprzez majaki Bena i jego mówienie do samego siebie są już cytatem z "Lśnienia" Stanleya Kubricka. Ba, jest tu nawet para chłopców-bliźniaków, przypominających słynne siostry z ekranizacji powieści Stephena Kinga. Do innego klasycznego obrazu odwołuje się postać Vivian – kobieta trafia pod opiekę specjalistów, gdyż twierdzi, że została zgwałcona we własnym domu przez obcego człowieka, z ochotą zjada surowe mięso, a w jej łonie prawdopodobnie rozwija się diabelski bękart. Nie ma wątpliwości co do tego, że znalazłaby ona wspólny język z Rosemary Woodhouse z obrazu Romana Polańskiego. Da się tu jeszcze odszukać ukłony w stronę "Candymana" – powtarzanie formułki przed lustrem, "Frankensteina" – szalony doktor, który przywraca swoje martwe dziecko do życia jako potwora, czy też nowszych produkcji, jak "Nieznajomi" – mordercza "grupa rekonstrukcyjna".
(...)
Oprócz zabawy cytatami, świadczącej o filmowej erudycji twórców, pozwalają sobie oni też na wycieczki do wydarzeń historycznych. Pierwszy sezon oferował m.in. wspomnienie zbrodni, jakiej dokonał w 1966 roku Richard Franklin Speck (odcinek "Home Invasion"), czy też wprowadzenie postaci "Czarnej Dalii", czyli Elizabeth Short, której ciało rozczłonkowano, a uśmiech poszerzono za pomocą noża. Tej zbrodni miał dokonać doktor Walter Bayley, który specjalizował się w przeprowadzaniu nielegalnych aborcji oraz cierpiał na zaburzenia psychiczne – w serialu funkcjonuje jako odurzający się Charles Montgomery.
Również "Asylum" nie zostało pozbawione odniesień do makabrycznych wydarzeń przeszłości. I tak postać dra Ardena może nawiązywać do osoby lekarza z Auschwitz Josefa Mengele, który bez znieczulenia poddawał swoich "pacjentów" zabiegom chirurgicznym, takim jak: amputacje, chemiczne zastrzyki i operacje mózgu. Podobnie historia Anne Frank, dziewczynki sławnej dzięki swoim pamiętnikom, które pisała w obozie koncentracyjnym, jest prawdziwa.
"Coven" zamiast drobnych "smaczków" oferował już opowieść, której baza w całości znajdowała swoje korzenie w prawdziwej historii. Postacie Madame LaLaurie i Marie Laveau, grane odpowiednio przez Kathy Bates i Angelę Bassett, faktycznie funkcjonują w historii Nowego Orleanu. Faktem jest, że LaLaurie znęcała się nad swoimi niewolnikami aż do 1834 roku, kiedy to policja odkryła zapędy bogatej damy. A stało się to po tym, jak jedna z niewolnic podłożyła ogień w kuchni posiadłości, gdzie była przywiązana łańcuchem i poddawana torturom.
(...)
Twórcom poprzez odwoływanie się do prawdziwych wydarzeń i poruszaniu tematów związanych z problemami dzisiejszego świata – depresja, choroby psychiczne, ale też obecne w dalszym ciągu krwawe morderstwa, udaje się opowiedzieć w swoim serialu o naturze zła. "American Horror Story" oprócz osadzenia w kontekście historycznym i zabawy w odbijanie metatekstualnej piłeczki niesie za sobą też wysokie, jak na horror odcinkowy, walory artystyczne ze świetnie poprowadzonymi fabułami na czele. Twórcy biorą wszystko to, co najlepsze z tytułowej historii amerykańskiego horroru i reinterpretują ją na swój sposób, a jak wiemy, ta historia nie dobiegła jeszcze końca.
Przełamał ze swoją działalnością
każde tabu. W swoich filmach czerpie garściami z punkowej i
pornograficznej estetyki. Twórca awangardowego nurtu queercore i ikona
kina LGBT – Bruce LaBruce. Szok i kontrowersja, to dwa słowa, które
najlepiej opisują dokonania Kanadyjczyka. Na ekrany polskich kin wchodzi
jego "Gerontofilia", dzieło zrywające z dotychczasowym niskobudżetowym
stylem. Jedno w filmach LaBruce’a się jednak nie zmienia, to że potrafią
prowokować i wstrząsnąć widzami.
Co dla ciebie oznacza kontrowersja?
Bruce LaBruce:
Jako reżysera interesuje mnie eksploatowanie tematów tabu i
zakazanych terytoriów. Staram się przedstawiać to, co zdaniem
wielu nie powinno być reprezentowane - to właśnie kreuje
kontrowersje wokół mojej osoby. Dla mnie to obcowanie z
ekstremalnym materiałem, który ubieram w pewną formę -
polityczną, czy też w intelektualną. Zaskakuje mnie, że
ludzie odbierają to co robię za tak bardzo kontrowersyjne, choć
z drugiej strony faktycznie staram się przesuwać granice tego
co akceptowalne. Wydaje mi się, że nie ma niczego złego w
szokowaniu, gdyż jest to w stanie obudzić ludzi, zmusić ich do
stawiania pytań. Jednocześnie nie jest to wcale takie trudne,
łatwo jest kimś wstrząsnąć.
W „Gerontofilii”, która opowiada o
pociągu seksualnym młodego chłopaka do starszych ludzi, Desiree mówi do
Lake’a, głównego bohatera, że jego sypianie ze staruszkami jest
rewolucyjne. Myślisz, że tak samo można określić twoją sztukę?
Nie wydaje mi się, aby można było mnie
określić tym mianem. Tylko niektóre motywy w moich filmach i niektórzy
moi bohaterowie maja coś wspólnego z rewolucjonizmem. Zawsze podchodzę
do nich z sympatią dzięki ich idealizmowi i wzniosłym intencjom mającym
na celu zmienienie świata na lepszy. Rewolucjonistów cechuje to, że są
skazani na rozczarowania – ich idee z reguły nie realizują się za ich
życia, a jeśli już to muszą się oni godzić na daleko idące kompromisy.
Co wpłynęło na twoją decyzję o nakręceniu
„Gerontofilii”, czy miałeś może styczność z podobnymi ludźmi, dlatego
chciałeś im poświęcić jeden ze swoich filmów?
Poznałem wielu gerontofilii, jednak dopiero
opowieść mojego znajomego z San Fransisco mocno mnie zainspirowała. W
wieku około 17 lat przeżył romantyczne, nie pozbawione seksu, związki ze
starszymi mężczyznami, w tym z Allenem Ginsbergiem. Mój film stawia
jednak uniwersalne pytania, o to jakie zachowania seksualne są
tolerowane, kogo można kochać a kogo nie.
Twój wcześniejszy film „Hustler White”
traktował o podobnej tematyce co „Gerontofilia”. Była to opowieść o
młodych chłopak sprzedających swoje ciało dużo starszym mężczyznom w
zamian za pieniądze. Lake nie robi tego dla korzyści materialnych, czy
to dlatego jest nazywany w filmie świętym?
To trochę sarkastyczny chwyt z mojej strony,
ale jednocześnie wierzę w to, że na pewnym poziomie jest świętym.
Kręcąc „Gerontofilię” oczywiście myślałem o „Hustler White”, gdzie
jednak chodzi o coś więcej niż tylko pokazanie męskich dziwek.
Bohaterowie często nie byli homoseksualistami, a jednak czerpali
przyjemność ze swoich doświadczeń. Czasami ich starsi kochankowie
stawali się dla nich mentorami, czy nawet figurami ojca, jednak wszystko
to podszyte było ochotą zdobycia pieniędzy. Lake nie potrzebuje takich
wymówek. Robi to wyłącznie dla uczuć, co w pewnym sensie czyni go
świętym, choć trzeba pamiętać, że to w dalszym ciągu tylko jego fetysz,
którego nawet on sam nie potrafi wyjaśnić.
(...)
Lepiej czujesz się realizując nisko
budżetowe, eksperymentalne produkcje czy tworząc filmy mające szanse
powodzenia wśród masowego odbiorcy?
Za odpowiedź niech posłuży fakt, że kręcąc
„Gerontofilię” jednocześnie pracowałem nad „Pierrot Lunaire”, który jest
filmem eksperymentalnym. To filmowa adaptacja kompozycji Arnolda
Schoenberga pod tym samym tytułem. Aktorka, Susanne Sachße, która gra w
„Pierrot…”, ale pracowała też ze mną przy „Raspberry Reich” i przy
„Otto, czyli niech żyją umarlaki”, pokazała mi czym tak naprawdę jest
teatr. To właśnie ona podsunęła mi myśl dotyczącą zrealizowania tego
projektu. Dzieło może kojarzyć się z dokonaniami niemieckich
ekspresjonistów, utrzymane jest w konwencji kina niemego i opowiada o
transseksualiście, który staje się bardzo agresywny wobec świata. Ludzie
lubią mi wytykać, że zmierzam w zupełnie odmiennym kierunku, ale nie
jest to prawdą. Chciałem po prostu zrobić łagodniejszy film, było to dla
mnie nowe doświadczenie połączone z nietypowym dla mnie sposobem
reżyserowania. To niewątpliwie ciekawe przeżycie, co nie znaczy, że
zmieniłem swój styl.
W swojej twórczości ocierasz się o kino gatunkowe – horrory, romanse, film niemy, co będzie następne?
Pracuję obecnie nad kilkoma projektami, jeden z nich ma całkiem
spory budżet, a jego roboczą nazwą jest „Twincest” – to opowieść o
seksualnej relacji między bliźniakami. Działam też przy bardziej
niezależnym filmie, który będzie stanowił częściowo sequel „Rapsberry
Reich”. Będzie to rzecz o feministkach-rewolucjonistkach.
Powiedziałeś wcześniej, że nie
rozumiesz dlaczego niektórzy uważają twoją sztukę za tak kontrowersyjną,
musisz jednak przyznać, że „L.A. Zombie” naprawdę szokowało i robi to
nadal.
„L.A. Zombie” bardziej niż kolejnym filmem
było dla mnie projektem artystycznym, który udało się wystawić w Peres
Projects w Berlinie. Oczywiście nie można zapominać, że to też film
pornograficzny, który jednak pokazany w kontekście galerii spodobał się
organizatorom festiwalu w Locarno, gdzie był wyświetlony w ramach
konkursu głównego. To ciekawe, że tak ostry film, który nawet jak na świat
pornograficzny jest dość kontrowersyjny, miał szansę zaistnieć na tak
masowym festiwalu filmowym. Później stworzyłem przyciętą, lżejszą
wersję, którą udało się pokazać na innych wydarzeniach związanych z
kinem. Zależało mi na pokazaniu ludziom „L.A. Zombie”, gdzie poruszam
się po bardzo ekstremalnych terytoriach, gdzie sam siebie zadziwiłem
tym, że można się posunąć tak daleko.
"Obecność",
bodaj najlepszy horror 2013 roku, doczekał się swojego spin-offu. John
Leonetti, autor zdjęć do wspomnianego filmu, poświęcił swój dreszczowiec
znanej z oryginału demonicznej lalce Annabelle. Efektem jego pracy jest
zupełne przeciwieństwo "Obecności" Jamesa Wana. Tam napięcie z biegiem
wydarzeń systematycznie rosło, w "Annabelle" prawie go brak.
Leonetti operuje dobrze znanymi kliszami. Wprawdzie Wan również używał
sprawdzonych chwytów, robił to jednak jako wprawiony rzemieślnik. Twórcy
"Annabelle" tego warsztatu już brakuje, chyba że mowa o zdjęciach – na
tym fachu Leonetti zna się jak mało kto w kinie grozy. Ale cóż po tym,
skoro przez większość filmu zamiast podskakiwać na fotelu z szeroko
otwartymi oczami, powoli się w niego zatapiamy a powieki zaczynają się
robić coraz cięższe? Jeśli już "Annabelle" dostarcza nam jakiś silnych
emocji, to raczej rozbawienia niż strachu, bo film upchany jest całą
masą naiwności i nieudolnie poprowadzonych scen.
Upiorna lalka może niepokoić swoim wyglądem, ale jej diaboliczne siły
to już istny pastisz. Bluźniercze działania Annabelle sprowadzają się
do... włączania maszyny do szycia, zakłócania odbioru telewizora, czy
też prażenia kukurydzy na kuchence. Z czasem jednak drzemiące w niej zło
zaczyna przejawiać się w bardziej przerażających aktach i tu już
czasami można się złapać na tym, że nieco mocniej łapiemy się oparcia
fotela.
Historia w filmie
rozgrywa się kilka dekad temu i opowiada o młodym małżeństwie, które
wpierw zostaje zaatakowane przez członków sekty, potem straszone jest
przez tytułową lalkę, ostatecznie zostaje nawiedzone przez samego
diabła. W tym wszystkim odnajdziemy kilka odniesień do klasycznych
horrorów – już sama Mia, główna bohaterka, która zastanawia się czy to
co widzi jest prawdą czy zwykłym złudzeniem, przypomina słynną Rosemary
Woodhouse. Nieśpieszne tempo akcji również zdaje się być ukłonem w
stronę kina grozy sprzed lat, jednak trzeba znaleźć ten punkt, w którym
stopniowe budowanie klimatu nie przerodzi się w nudę. Leonettiemu się to
nie udało.
To nie jest
tak, że zamiast horroru dostajemy komedię. Dla mniej wymagających widzów
"Annabelle" może się okazać porządną dawką adrenaliny. Schematy,
którymi żongluje Leonetti w większości wypadków nie grają ze sobą, ale
niektóre elementy udaje się twórcom spójnie połączyć. Film jednak
pozostaje w cieniu "Obecności" i wiele mu brakuje, żeby z niego wyjść.
Bruce LaBruce odkrywa przed widzem kolejny temat
tabu, tak jak czynił to do tej pory na ścieżce swojej kariery. Znowu
porusza temat nietypowych zachowań seksualnych, można więc pomyśleć, że w
twórczości reżysera zbyt wiele się nie zmieniło. A jednak.
„Gerontofilia” nie ma wiele wspólnego z dotychczasowym, chropowatym
stylem Kanadyjczyka, brak tu też charakterystycznego dla niego
radykalizmu i niegodzenia się na kompromisy. LaBruce zrobił film...
mainstreamowy.
Twórca, określany jako ikona kina LGBT, do tej pory był znany
wąskiemu kręgowi odbiorców. Nic w tym dziwnego, skoro w swoich obrazach
balansował na granicy dobrego smaku, niejednokrotnie przedstawiając filmy,
którym nie wiele brakowało do regularnych filmów pornograficznych. A i
dla tego świata jego twórczość mogłaby być niekiedy zbyt kontrowersyjna.
"Gerontofilia"
to pierwsze dzieło LaBruce'a, którym ma szansę dotrzeć do masowego
widza. Reżyser wygładził wszystko, co się dało – przyjemna dla oka
realizacja, przyswajalna, popowa muzyka, są też profesjonalni aktorzy.
Po prostu regularny film, nie zaś trudny w odbiorze eksperyment. Sam
scenariusz, choć porusza szokujący temat, jakim jest fetysz polegający
na pociągu seksualnym do osób w zaawansowanym wieku, to przedstawiony on
został w ugrzeczniony sposób. Widz nie poczuje zgorszenia, jakie mógł
odczuwać, ot choćby przy "Raspberry Reich", a co dopiero przy "L.A.
Zombie". LaBruce nakręcił zwykły romans, tylko że zamiast młodych,
heteroseksualnych zakochanych, mamy namiętnych homoseksualistów, z czego
jeden mógłby być dziadkiem drugiego.
Lake to młody chłopak, który umawia się z Desiree,
dziewczyną zafascynowaną rewolucyjnymi bohaterami, których upatruje
przede wszystkim w ludziach sztuki.
Jego matka, która sypia ze swoim szefem, pracuje w domu opieki, gdzie
zatrudnia się Lake. Szybko odkrywa tam zainteresowanie pomarszczonymi
ciałami starych ludzi, a swoją fascynację przelewa na papier w postaci
szkiców w swoim notatniku. Chłopak poznaje tam Melvyna, czarnoskórego
staruszka, z którym się zaprzyjaźnia, a ostatecznie zaczyna z nim
tworzyć związek. Ich relacja nie zostaje pozbawiona również kontaktu
seksualnego.
Jedyne co odróżnia "Gerontofilię" od zwykłej,
tendencyjnej historii miłosnej, to właśnie ten płaszczyk kontrowersji.
Film, choć skierowany do masowego widza, najciekawszy może okazać się
dla miłośników reżysera, którzy zapragną zobaczyć, jak bardzo ten
kanadyjski prowokator złagodniał. Jednak i oni szybko zakwalifikują
dzieło jako rutynową historię. To chyba cena, jaką musi zapłacić
filmowiec-kontestator, aby wedrzeć się do głównego nurtu. "Gerontofilia"
jest jako stare ciało filmowego Melvyna – mało atrakcyjne, ale może
ktoś, tak jak Lake, zobaczy w tym coś pociągającego.