Dracula narodził się już ponad wiek temu. Przez ten czas
sukcesywnie dostawał angaże w kolejnych produkcjach filmowych. Tym razem
do wieka jego trumny zapukał Gary Shore. Na potrzeby hollywoodzkiej
produkcji wampir zerwał z wizerunkiem trupio bladej maszkary, która jest
ucieleśnieniem zła. Dracula przyjął przystojną twarz Luke’a Evansa, a
swoim celem uczynił obronę własnej rodziny i poddanych.
Historia o Vladzie Palowniku, którą snuje Shore,
nie jest zbyt mocno spokrewniona z powieścią gotycką, z której wywodzi
się Dracula, i w której konwencji czuje się on najlepiej. Ten, kto
liczył na mroczny klimat budowany przez puste zamczyska ze szpiczastymi
wieżami, w których wnętrzach słychać tylko świszczący wiatr i
dobiegające z pobliskich lasów wycie wilków, ten mocno się zawiedzie w
trakcie seansu "Draculi: historii nieznanej".
Filmowi bliżej do baśni wymieszanej ze scenami batalistycznymi
rodem z „300”. Gdyby Maleficent, w którą wcielała się Angeline’a Jolie w
„Czarownicy”, była mężczyzną, a zamiast skrzydeł i rogów miałaby kły,
to prawdopodobnie niewiele by ją różniło od słynnego wampira, którego
gra Evans. Te dwie filmowe postacie łączy to, że w imię wyższych idei przechodzą na stronę zła.
Vlad to troskliwy mąż, jeszcze bardziej opiekuńczy ojciec i
szanowany przez swój lud władca. Gdy był dzieckiem, został oddany w ręce
tureckiej armii, gdzie z wiekiem stał się jednym z najgroźniejszych
wojowników nabijającym swoim przeciwników na pal, stąd jego przydomek.
To na szczęście stanowi już dla niego przeszłość.
Przez lata pielęgnował w sobie uczucie nienawiści do Turków,
a gdy ci zjawiają się na terenie jego państwa i żądają, by oddał im
1000 chłopców oraz swojego syna, by zostali oni wcieleni do ich armii,
Vlad postanawia się zbuntować. Jest to jednoznaczne z rozpętaniem wojny, bohater szybko znajduje jednak sposób na to jak wybrnąć z tej fatalnej sytuacji – przemienia się w potężnego wampira.
Choć tytuł filmu wspomina o „nieznanej historii”,
to jest ona doskonale znana. Inspiracją dla scenarzystów do stworzenia
głównego bohatera była prawdziwa postać Vlada Palownika,
który zapisał się na kartach historii XV-wiecznej Transylwanii. Czy
film ma faktycznie do zaoferowania coś, co można by było określić mianem
„nieznanego”, coś co uwiedzie widzów?
„Dracula...” zamiast z impetem wbić zęby w szyję, tylko delikatnie kąsa, choć przyznać trzeba, że w scenach batalistycznych film robi wrażenie
nie mniejsze niż krzyż i święcona woda na wampirze. Na szczęście
Shore’owi udaje się sprawić, że nie mamy ochoty czym prędzej wbić
osikowego kołka w serce upiora, by zakończyć jego oglądanie na ekranie.
„Dracula...” broni się jako mroczna bajka o romantycznym charakterze, cóż z tego, że naiwna, toż to prawo baśni.
Celem twórców było jak największe uczłowieczenie jednego z najpopularniejszych monstrów popkultury.
Udało im się to bezbłędnie, bo Vlad niesie zniszczenie i strach jedynie
z przymusu, by zaraz potem wrócić do najbliższych i objąć ich swoim
ramieniem. Niektórym może przypaść do gustu opowieść o „tatuśkowatym”
wampirze, inni, przyzwyczajeni do bardziej mrocznych wizji, przeklną ją i
skażą na potępienie.
Jakby nie było - Dracula znowu wróci do swojej
trumny i będzie w niej czekał do czasu, gdy ktoś znowu będzie chciał
przypomnieć jego legendę. Bez względu na to jakich produkcji mu
poświęconych się jeszcze doczekamy, to i tak jego „popkulturowej
nieśmiertelności” nikt nie będzie mu w stanie odebrać.
Źródło: Onet.film.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz