Chcąc komuś jak najprościej wytłumaczyć, czym jest rewolucja, z czego wynika i czym jest klasowość, najlepiej pokazać właśnie „Snowpiercera”. To idealna ilustracja różnic społecznych między ludźmi, które doprowadzają do buntu.
W
niedalekiej przyszłości rząd ma rozpylić w powietrzu gaz. Intencje są
dobre, ale działanie okazuje się być tragiczne w skutkach. Po kilkunastu
latach Ziemię ogarnia wieczna, skrajnie mroźna zima. Wszelkie życie
ginie, a ci, którym udaje się przetrwać, lądują w pędzącym przez całą
Europę niezniszczalnym, świętym pociągu. Zdawałoby się, że pasażerowie
to wygrani. W końcu udaje im się przeżyć globalną zagładę. Prawda jest
jednak inna, gdyż pociąg jest podzielony na klasy. Tym z przodu wiedzie
się bardzo dobrze – smaczne jedzenie, świetne warunki do życia. Ci z
końcowych przedziałów, żyją jednak w piekle. Konieczność zjedzenia
swoich współpasażerów, by zaspokoić głód to ich chleb powszedni. Tak żyć
się nie godzi. Curtis (Chris Evans) ma plan – chce dostać się na czoło
„Arki” i obalić władzę terroru.
W początkowych scenach widzimy warunki, w jakich żyje
Curtis i reszta. Nie mają one nic wspólnego z humanitaryzmem, a
bardziej z przewożeniem skazańców sowieckich łagrów. Zjawiający się co
jakiś czas uzbrojeni funkcjonariusze obrazują totalitarność systemu,
jaki panuje w pociągu. Gościnnie zjawiają się tu też wysoko postawieni
dygnitarze, ubrani w garnitury lub nieskazitelne, kolorowe stroje i
mundury. Dla kontrastu podróżujący w ostatnim wagonie toną w szarości i
brudzie. Evans, kojarzony z roli Kapitana Ameryki w filmie
„Avengers”, nie jest już zadbanym, ładnym superbohaterem. To typ
prawdziwego twardziela z gęstym zarostem, który marzy tylko o krwawej
zemście za wszystkie krzywdy, które go spotkały. Evans zagrał
rolę przywódcy uciemiężonych bardzo wiarygodnie. Ogółem aktorzy w
„Snowpiercerze” spisali się na medal, czy to uzależniony od kronolu
(narkotyk przyszłości) azjatycki inżynier Kang-ho Song, czy też Tilda
Swinton jako karykaturalna, fanatyczna wielbicielka i podwładna Wilforda
(Ed Harris) – władcy pociągu.
Gdy bohaterowie
rozpoczynają swój szturm na pierwsze przedziały i zdobywają kolejne
wagony wszystko zaczyna przypominać grę komputerową, ze swoimi
zadaniami, a nawet „bossami”. Przy każdym kolejnym „poziomie” trzeba
będzie z kimś pogadać albo walczyć. Wszystkie przedziały diametralnie
się od siebie różnią, niczym następujące po sobie mikro-światy w grach.
W miarę kolejnych wydarzeń zaczynamy czuć, że
film jest dziełem Azjaty. Reżyser wplata elementy zaczerpnięte ze
swojej kultury, a ta wiemy, że bywa egzotyczna i pełna dziwnych zjawisk,
które dla Europejczyka mogą być ciężkostrawne. Ogromny
strażnik z równie wielkim młotem, to bez mała kopia postaci, które
możemy kojarzyć z filmów anime czy z mangi. Z tych równie dobrze mogłaby
pochodzić horda uzbrojonych w broń białą wojowników w kominiarkach
zasłaniających oczy. Przerysowana, a wręcz groteskowa, staje się scena, w
której bohaterowie docierają do pociągowej szkółki na lekcję historii –
nauczycielka jest już kuriozalna. Dla Koreańczyków takie obrazki może
są zwyczajne, dla mnie jednak psuły nieco całość.
Oprawa audiowizualna filmu jest mistrzowska i wcale nie przyćmiewa samej opowieści.
Sceny walki zrealizowano z polotem. Reżyser nie boi się też pokazać
krwi i aktów brutalności. To jedna z lepszych ekranizacji komiksów
ostatnich lat, bo trzeba wiedzieć, że „Snowpiercer” bazuje na
francuskiej historii obrazkowej, jaką jest „Le Transperceneige”.
Joon-Ho
Bong nie śpieszy się z akcją. Choć jego lokomotywa pędzi, on stara się
naciskać na hamulec. Momentów, w których przyśpieszy nam tętno, wcale
nie jest tak dużo, jak na dzieło opowiadające o chęci krwawej zemsty.
Mimo paru wad „Snowpiercerowi” bliżej do TGV niż do polskiego PKP.
Źródło tekstu: http://film.org.pl/r/recenzje/snowpiercer-arka-przyszlosci-52589/
Źródło tekstu: http://film.org.pl/r/recenzje/snowpiercer-arka-przyszlosci-52589/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz