Literatura od zawsze podsuwała kinu historie zaklęte w
prozie, które to filmowcy z chęcią przekładali na swoją materię. Ona
była i pozostała głównym źródłem inspiracji dla kinematografii. Przez
lata można było zaobserwować niezliczoną ilość filmowych adaptacji
książek, za które brali się wielcy twórcy, jak i mniej uzdolnieni
reżyserzy. Język filmu przeniósł na ekrany powieści i opowiadania
wszelkich gatunków, w tym też grozy. Przywołując słowa Stanleya Kubricka
o tym, że wszystko co może być napisane może też być sfilmowane,
powstaje pytanie dlaczego twórczość H. P. Lovecrafta nie doczekała się
jeszcze godnej reprezentacji w sztuce filmowej?
Do dorobku samotnika z Providence odwołują się zarówno muzycy,
pisarze, twórcy komiksów, gier fabularnych i komputerowych, jak i
filmowcy. Jednak na linii Lovecraft – kino próżno szukać dzieł wartych obejrzenia.
Główną ideą w twórczości Mistrza Grozy było wytworzenie gęstej
atmosfery strachu, rozciągającej się tak szeroko, że czytelnik nie może
od niej uciec. Staje się on osaczony horrorem i napotyka coraz to
okropniejsze i nie mieszczące się w ludzkiej wyobraźni obrazy, które
można jedynie określić jako „bluźniercze”. Najczęściej filmowe
adaptacje prozy Lovecrafta stały jednak w opozycji do tej idei, wpisując
się w kategorię kina klasy B, często balansując na granicy grozy i
komedii. To niszowe, niskobudżetowe obrazy, które
charakteryzuje słabe aktorstwo, marna realizacja, uproszczenia oraz
liczne odstępstwa od literackiego oryginału. W pewnym stopniu oddają
jednak lovecraftowskie uniwersum i mitologię Cthulhu, niektórym wręcz
przyszyto łatkę „kultowych”.
Jako pierwszy w 1965 roku próbę zekranizowania twórczości autora „Zewu Cthulhu” podjął Daniel Haller w swoim „Giń Stworze, Giń!”.
Choć w filmie można odnaleźć luźne nawiązania do „Koloru z
przestworzy”, a akcja toczy się w Arkham, mieście, w którym rozgrywa się
większość opowiadań pisarza, to bliżej mu do typowego dla lat 50.
kiczowatego „monster movie” niż do atmosfery wszechwładnego przerażenia
bijącego z utworów Lovecrafta. Równie zły i nie udany był powstały w 1970 roku „Horror w Dunwich” jak i „Curse of the Crimson Altar” (1968). W latach 80. i 90. wyprodukowano kilkanaście innych horrorów bazujących na opowiadaniach samotnika z Providence, z czego największą popularnością cieszył się „Re-animator” (1985).
Odstępstw od oryginału jest tu całe mnóstwo, ot choćby akcja filmu
dzieje się współcześnie. Całość jest bardzo krwawa, tym samym wpisuje
się w estetykę gore, dodano tu jeszcze sporą dawkę nagości i czarnego
humoru. Mimo tego, a może właśnie dlatego, film zyskał miano kultowego.
W XXI wieku mniej już było kiczowatych „lovecraftowsko-podobnych” produkcji, jednak swoim poziomem również nie zachwycały. „Dagon” z 2001
roku, choć w paru miejscach udany, jak w scenie zaczerpniętej z „Widma
nad Innsmouth”, to przez swoje fatalne aktorstwo odstrasza bardziej niż
tytułowe plugawe bóstwo. W „Cthulhu” (2007) na pierwszy
plan wysunięto wątek homoseksualny, robiąc z tego dramat, co niszczy
potencjał obrazu, tym bardziej, że w pracach Lovecrafta nie znajdziemy
nawet aluzji do jakichkolwiek objawów seksualności. Powstało jeszcze „Na wysokości” (2010) oraz czarna komedia „The Last Lovecraft: Relic of Cthulhu” (2009).
W obu filmach nawiązania do literackiego dorobku samotniku z Providence
są jasno czytelne, a bohaterowie wiedzę o tym co ich spotyka czerpią z
lovecraftowskiej popkultury, w tym wypadku z komiksów.
I
tak w pamięci kinomanów Lovecraft i jego mitologia sprowadziłaby się
jedynie do przedstawień w formie kina gore i klasy B, gdyby nie grupa
The H. P. Lovecraft Historical Society z Andrew Lemanem i Seanem
Branneyem na czele. Wzięli oni na warsztat sztandarowe
opowiadanie Mistrza, „Zew Cthulhu”. Jak twierdzi Michel Houellebecq w
swoim eseju „H. P. Lovecraft. Przeciw światu, przeciw życiu” już sama
architektura świata pisarza jest nieprzekładalna na język filmu, ani
nawet malarstwa. Tych szalonych struktur ujętych w matematyczną grę brył
nie odtworzy żadna sztuka wizualna. Twórcy filmu sprytnie wybrnęli z
tego problemu uciekając w formę filmu niemego, przywołującego na myśl
niemiecki ekspresjonizm lat 20. i „Gabinet doktora Caligari”. W ich
dziele z 2005 roku podobnie jak u Roberta Wiene roi się od krzywych
kształtów scenografii, która pod płaszczykiem starego filmu oddaje
koszmar architektury Lovecrafta. Obraz Lemana i Branneya stara
się jak najdokładniej oddać literacki pierwowzór (zarówno opowiadanie,
jak i film są podzielone na trzy rozdziały), uciekając jedynie do
niewielkich zmian. Nawet narracja jest prowadzona w pierwszej
osobie, co jest typowe dla twórczości autora. Bohater filmu, cofając się
do swoich wspomnień, z naszej perspektywy odkrywa nowe karty
rekonstruowanej historii. Od początku wiemy, że czeka nas coś
strasznego, gdyż narrator jest pacjentem szpitala psychiatrycznego.
Lovecraft zawsze starał się oddać jak najdokładniej dźwięki za pomocą
rozbudowanych opisów. Muzyka w filmie wykonywana przez orkiestrę
symfoniczną precyzyjnie wyraża ideę balansowania na granicy szaleństwa. W
scenie odprawiania mrocznego rytuału słychać też dźwięki bębnów, a te
zawsze u samotnika z Providence były znakiem rozpoznawczym pradawnych
ceremonii.
Po pozytywnym odbiorze „Zewu Cthulhu” duet twórców gnany
miłością do literackiego świata Lovecrafta zekranizował kolejne
opowiadanie, tym razem był to „Szepczący w Ciemności”, którego ukończono
w 2011 roku. Adaptacje opowiadań o Wielkich Przedwiecznych są
ciężko dostępne i słabo dystrybuowane, dlatego niespodzianką było
zaprezentowanie dzieła na 27. Warsaw Film Festival. Znowu postawiono na
obraz czarno-biały, lecz tym razem udźwiękowiony. Całość przypomina
hollywoodzkie horrory z lat 40., gdzie jest miejsce na grozę, ale i
akcję. Narracja, tak jak i przy poprzedniej produkcji, jest
pierwszoosobowa, jednak tym razem scenariusz bardziej już odbiegał od
akcji opowiadania. To z pewnością jak na razie najlepszy film
pełnometrażowy poświęcony twórczości Lovecrafta, jednak nie udało mu się
doścignąć „Zewu Cthulhu”, jak i innego krótkiego metrażu…
„AM1200”,
choć nie jest adaptacją żadnej z książek amerykańskiego pisarza, to
jasno widać w dziele Davida Priora nawiązania do historii o Wielkich
Przedwiecznych. W tym niespełna 40-minutowym filmie narracja,
przynajmniej początkowo, jest achronologiczna. Tak też bohaterowie
Lovecrafta, którzy przez swoje doświadczenia stają się szaleńcami, snują
swoje opowieści. Obraz bazuje na długim budowaniu napięcia, wyczuwamy
podskórny strach, choć pozornie nic się nie dzieje. Podobne odczucia
zapewnia lektura prozy Lovecrafta, który przecież opisywał to co
„nieopisywalne” i nie widoczne dla jego bohaterów, a to straszy
najbardziej. Również śmierć w „AM1200” i opętanie, które też należy
utożsamiać z końcem życia postaci, nie przynosi żadnego ukojenia. To tak
jak u samego pisarza, który niszczy swoich bohaterów i traktuje ich jak
rozszarpywane marionetki.
„W górach szaleństwa”, tzw. „wielki tekst” Lovecrafta. Gdy
ogłoszono, że za jego adaptację ma się wziąć Guillermo Del Toro wydawało
się, że proza pisarza doczeka się w końcu godnej uwagi reprezentacji.
Reżyser w „Labiryncie Fauna” udowodnił, że potrafi wytworzyć atmosferę
tajemniczości i strachu, dodatkowo producentem wykonawczym filmu
i doradcą od technologii 3-D miał być James Cameron. Te dwa nazwiska w
połączeniu z ogromnym budżetem były drogą do przedstawienia Lovecrafta
masom. Niestety Universal Pictures stwierdziło, że projekt jest zbyt
ryzykowny i może nie przynieść oczekiwanego sukcesu kasowego.
H.
P. Lovecraft zawsze pisał o rzeczach niesamowitych i niebywałych.
Sigmund Freud w swoim dziele „Niesamowite”, wykazuje, że to właśnie
słowo oznacza „ukrycie”. Może ekranizacje prozy Mistrza Grozy, a
przynajmniej przytłaczająca ich część, powinny w nim właśnie zostać i
niczym Cthulhu w R’lyeh czekać martwe w uśpieniu? Lovecraft
umarł sam, w odosobnieniu. Miejmy nadzieję, że kiedyś powstanie w końcu
prawdziwie udana, wyprowadzająca ze stanu poczytalności adaptacja jego
prozy, która uchroni tym samym relację Lovecraft – kino od losu samego
autora.
Źródło: Film.org.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz