środa, 26 listopada 2014

"November Man" - mierząc się z agentem 007 (recenzja)

Zdawać by się mogło, że pełni tajemnic szpiedzy poruszają się po nikomu nieznanych ścieżkach. Jednak ci w filmie Rogera Donaldsona otwarcie kroczą pełnymi klisz drogami. Można wręcz odnieść wrażenie, że "November Man" to zlepek scen znanych z innych przykładów kina szpiegowskiego.

Książki Iana Fleminga dały Pierce'owi Brosnanowi okazję do wcielenia się w rolę agenta 007. Teraz dzięki jednej z powieści Billa Grangera, na której bazuje scenariusz filmu, aktor staje się na ekranie byłym agentem CIA, Peterem Devereaux. Brak mu jednak tego wdzięku, który cechował jego Jamesa Bonda i nie mam tu na myśli tylko tego, że bohater zamiast sączyć Martini wychyla teraz jednym haustem całe szklanki szkockiej. Owszem, nie można Brosnanowi odmówić doskonałej prezencji oraz hipnotycznego spojrzenia, ale super-szpieg w jego wykonaniu może być tylko jeden i nie jest nim Devereaux.

Często infantylna, usiana cytatami fabuła rozpoczyna się w 2008 roku. Młody David Mason (Luke Bracey) i doświadczony w wykonywaniu niebezpiecznych rządowych zleceń Peter są na wspólnej akcji. W wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności ginie bezbronny chłopiec. Po tym incydencie przenosimy się o pięć lat w przód, kiedy to emerytowany Devereaux musi zmierzyć się z jeszcze jednym zleceniem. Tym razem podczas zadania kule trafią jego ukochaną, a w agencie urodzi się chęć zemsty. Po drodze czeka nas kilka niekoniecznie zaskakujących zwrotów akcji, w które wmieszane będą wpływowi amerykańscy i rosyjscy politycy. Mowa również będzie o prawach człowieka i konflikcie czeczeńskim. Na życie swojego byłego partnera i mentora czyhać też będzie, grający tym razem w przeciwnej drużynie, Mason. Sytuacja rodem z "Zabójców", gdzie dawni kumple - płatni mordercy, musieli wyeliminować siebie nawzajem.

Twórcy "Góry Dantego" udało się przemycić kilka udanych scen strzelanin, pościgów i bijatyk. Ot zwykły wymóg kina gatunkowego, który potrafi jednak podnieść na jakiś czas poziom adrenaliny. Z innymi elementami "November Mana" nie jest już tak przyzwoicie. Olga Kurylenko, znana widzom jako bondowska partnerka z "Quantum of Solace", odgrywa tu tę samą postać, która kroczyła u boku Daniela Craiga, zaś Luke Bracey nie ma prawie nic ciekawego do zaoferowania swoją kreacją. Nieco na siłę jest tu też wciśnięte społeczne zaangażowanie dzieła, zwłaszcza, że jest mało przekonywujące - zgwałcona w czasie wojny bohaterka jest fetyszyzowana przez kamerę, a jej ciało wciśnięte zostało w kusą, obcisłą sukienkę.

Devereaux zasłużył sobie na tytułowy przydomek, przez to, że wszędzie, tam gdzie się zjawiał, więdły nawet liście. Taki jest właśnie "November Man" - nie do końca świeży i będący reminiscencją minionych dzieł gatunku, w jaki został ujęty. Ale przecież każdy, zwłaszcza w te jesienne dni, ma czasem ochotę na odrobinę wspomnień i powrotów do przeszłości.

Źródło: Stopklatka.pl


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz